Usłyszałem niedawno, że współczesna muzyka mknie do przodu niczym TGV. Wcale nie przeczę, rzeczywiście pędzi z tak zawrotną prędkością, że trudno za nią nadążyć. Ponieważ zaś w czasach późnej nowoczesności trudno o większą gafę niż być nie na czasie, postanowiłem na gapę wsiąść do pierwszej klasy muzycznego ekspresu. Obecnie jednym z jej pasażerów jest zespół Tame Impala, poważny kandydat do panowania w królestwie gitarowej neopsychodelii. Do niedawna, powinienem dodać, gdyż wiele wskazuje, że poprzednie zdanie też jest już nieaktualne. Na nowym albumie „Currents” grupa zrzeka się bowiem podobnych roszczeń w imię afektu do syntezatorów i estetyki lat 80. Wbrew opiniom muzycznych purystów nie zamierzam jej czynić z tego powodu wyrzutów. Przemiana ta nie jest ani zupełnie radykalna, ani niespodziewana, a na chęć eksperymentowania z dotychczasowym brzmieniem zazwyczaj patrzę przychylnie. Starych nawyków niełatwo się jednak pozbyć. To one właśnie w dużej mierze psują realizację nowych pomysłów i sprawiają, że „Currents” jest płytą nierówną i frustrującą.
Tame Impala nie jest właściwie zespołem w tradycyjnym sensie. Mózgiem całego przedsięwzięcia jest Kevin Parker – multiinstrumentalista i wokalista. Sam tworzy muzykę, pisze teksty, nagrywa, aranżuje, produkuje, miksuje. Inni członkowie jedynie wspomagają go w trakcie występów na żywo. Słowem – człowiek orkiestra, który sam wszystkim zawiaduje, typ perfekcjonisty i muzycznego erudyty. Ambicja sprawowania totalnej autorskiej kontroli ma jednak także swoje słabe strony. Zazwyczaj prześcigamy się w pochwałach twórczej swobody i niczym nieograniczonej kreatywności. Poniekąd słusznie, zapominamy jednak przy tym, że artysta pozostawiony sam sobie często ulega pokusie nadmiernego pobłażania każdemu swojemu kaprysowi. „Currents” obnaża to wyjątkowo boleśnie.
Najpierw jednak trochę o pozytywach. Sięgnięcie po syntetyczne brzmienia wypada na „Currents” dość naturalnie. Można się zżymać, że skoro od dobrych kilku lat w popkulturze trwa moda na powrót do lat 80., krok to zanadto wyrachowany, ale Parker wyraźnie dobrze czuje się w swojej nowej skórze. Otwierający płytę „Let It Happen” udowadnia, że lider nie tylko potrafi się odnaleźć w odmiennej stylistyce, ale i tworzyć w niej rozbudowane i całkiem udane kompozycje. Co więcej, rozwija się jako producent. Brzmienie na nowej płycie jest pełne, dość zróżnicowane, ma taneczny groove, trafiają się naprawdę dobre melodie i chwytliwe refreny. Skoro więc jest dobrze, to czemu jest źle?
Na poprzednich albumach Parker eksplorował swoje fascynacje muzyką psychodelicznego boomu lat 60. Na „InnerSpeaker” z gorszym, na „Lonerism” ze znacznie lepszym rezultatem. Zdradzał przy tym niestety skłonność do fetyszyzowania swoich muzycznych wzorców: the Beatles, the Beach Boys, the Byrds czy the Zombies. Pieczołowicie odtwarzał na wspomnianych płytach detale brzmienia swoich idoli, elegancko, zgrabnie, ze smakiem. Tyle że w rezultacie muzyka Tame Impala sprawiała wrażenie nadmiernie wykalkulowanej, gubiła nieprzewidywalność, spontaniczność i element ryzyka, jakie niosła ze sobą oryginalna psychodelia. W przypadku „Currents” głównym problemem nie jest zbyt odtwórcze podejście, choć ktoś bardziej osłuchany z synthpopem, disco, new wave zapewne nie będzie miał problemu ze zidentyfikowaniem głównych inspiracji. O brzmieniu tego krążka można powiedzieć najwięcej dobrego, ale ponownie zostało ono bezlitośnie wycyzelowane, dopieszczone w każdym calu. Nawet potknięcia są tutaj rozmieszczone z premedytacją.
Samo w sobie nie miałoby to dużego znaczenia, ale w połączeniu ze słabymi kompozycjami tworzy kombinację fatalną. Kilka pierwszych utworów wypada naprawdę dobrze, ale na wysokości „Gossip” następuje gwałtowny spadek formy. Owszem, tu i ówdzie pojawia się intrygujący fragment albo taka melodia, ale druga połowa płyty przypomina jedną wielką dźwiękową plamę. Ocalić z niej można raptem trzy piosenki („The Less I Know the Better”, „Disciples”, „New Person, Same Old Mistakes”).
Parker leniwie przedstawia słuchaczowi kolejne utwory, a oczami wyobraźni można łatwo zobaczyć, jak z zadowoleniem kiwa przy tym głową. Tyle że wiele z nich od strony kompozycyjnej drepce w miejscu, dobre pomysły nie zostają rozwinięte. Jeśli dodać do tego sterylny perfekcjonizm brzmienia, to przy dłuższej ekspozycji „Currents” robi się płytą niezwykle irytującą. Można ją porównać do wypracowania prymusa, który bardzo usiłuje zaimponować nauczycielowi i czasem nawet wykaże się ponadprzeciętną błyskotliwością, lecz chwilę potem powraca do niemiłosiernego lania wody.
Gwoździem do trumny jest wokal Parkera. Przyznam, że na dwóch pierwszych płytach niezmiernie irytował mnie jego ostentacyjny „lennonizm”. Tym razem bardziej przeszkadza mi co innego. Głos „oryginalnego” Lennona mógł być otoczony przez smyki, pianino i inne ozdobniki, ale pozostawał wyrazisty. Na przykład w „Jealous Guy”, pomimo pozornej słodyczy, jest to głos kogoś autentycznie wylęknionego i zdesperowanego. Wokal Kevina Parkera nie jest w stanie choćby w połowie oddać takiego zakresu emocji. To można byłoby jeszcze przeboleć, w końcu mało kto może ścigać się z legendą. Jednak na „Currents” delikatny, bliski falsetu głos lidera Tame Impala snuje się w usypiającym rytmie po powierzchni utworów. Niby jest ładnie, ale tak naprawdę letargicznie, jakby on sam był znudzony. Na nazwanie stanu ducha, w którym wydaje się tutaj Parker, przychodzi mi do głowy tylko jedno określenie (skądinąd o muzycznym rodowodzie): comfortably numb. Trudno przez to nabrać ochoty, żeby zastanawiać się nad znaczeniem jego tekstów oraz doświadczeniami, które posłużyły za ich inspiracje. Ta obojętność, to „oderwanie” jest tym dziwniejsze, że podobno głównym tematem albumu jest rozstanie i konieczność dojścia do ładu z poważną życiową zmianą. Nie zgadłbym, gdybym miał o tym wnioskować jedynie z brzmienia.
Na tym kończę relację z krótkiej wspólnej podróży z Tame Impala. Siłą rzeczy była ona krótka. Jak wiadomo, muzyka nie stoi w miejscu, a cały czas rwie do przodu, wielu dzisiejszych bohaterów jutro będzie już passé. Trudno wróżyć, czy Tame Impala czeka ten los. Wiele zależy od tego, czy na kolejnym albumie Kevin Parker będzie dalej próbował zmierzać w kierunku obranym na „Currents”, czy też zdecyduje się na kolejną woltę. Oraz od tego, czy zechce się z kimś podzielić władzą. Póki co z czystym sumieniem mogę się zabrać się za słuchanie nowego, podwójnego albumu Iron Maiden. Nie jest to ich największe osiągnięcie, ale ma na pewno jedną zaletę – dobrze jest wiedzieć, że przynajmniej niektóre rzeczy aż tak bardzo się nie zmieniają.
Płyta:
Tame Impala, „Currents”, 2015.
[yt]hefh9dFnChY[/yt]