„Wyprawa Shackletona” Williama Grilla to jedna z tych wydawniczych perełek, na których widok wzdycha się z uznaniem. Książka jest pięknie wydana, estetyczna, apetyczna, z niesztampowymi ilustracjami. Miło dotknąć sztancowanych wypukłości okładki, pogłaskać płócienny grzbiet. Wewnątrz skromnej biało-granatowej oprawy znajdują się stonowane ilustracje wykonane wprawną ręką rysownika. William Grill okrasza umiarkowaną ilość tekstu licznymi ilustracjami, które doskonale komponują się z wymownymi połaciami bieli. Kiedy wertuje się książkę strona po stronie, ma się wrażenie śledzenia wędrówki Ernesta Shackletona i jego ekipy przez antarktyczne bezkresy.
Książka Williama Grilla z jeszcze jednego powodu budzi moje uznanie. Jest jedną z tych, do których sięga się niejednokrotnie, która wciąga zarówno dzieci, jak i dorosłych, i która inspiruje. Cóż, że utopijna, myślałam po pierwszej lekturze. Zaczęłam szukać faktów na temat tej heroicznej wyprawy sprzed ponad stu lat i jakże się zdziwiłam…
Dlaczego wątpiłam w rzetelność Grilla? Nie sądziłam, że opisany w książce scenariusz byłby możliwy podczas karkołomnego przedsięwzięcia na terenach mało znanych i w warunkach mocno ekstremalnych bez dzisiejszych cudów techniki. Statek utyka w białym piekle bezkresnego lodu, które stopniowo go pochłania; przedsięwzięcie, czyli przebycie Antarktydy od morza do morza, na dodatek z zahaczeniem o biegun, spala na panewce, a szanse na ratunek są nikłe. A jednak całej (!) załodze udaje się dokonać niemożliwego wręcz wyczynu śródantarktycznej przeprawy i uratować się. Jak to możliwe? Książka pokazuje, że główną przyczyną sukcesu (tak, bo tę wyprawę, mimo „porażki” strategicznej, uznaje się za jedną z najsłynniejszych i najbardziej chwalebnych w historii) była nie technika, planowanie czy fart. Śmiałkowie zawdzięczają życie genialnemu kapitanowi wyprawy – Ernestowi Shackletonowi.
Kim był Shackleton? Przede wszystkim zapaleńcem, ale również doświadczonym praktykiem. Brał wcześniej udział w słynnej wyprawie Discovery kapitana Scotta. Nie był więc mianowanym odgórnie i dowodzącym zbieraniną przypadkowych osób przypadkowym kapitanem. Załogę dobrał sobie świadomie i bardzo rozważnie. Jak? Poprzez casting! Już słynne ogłoszenie Shackletona nawołujące odważnych (i, bądźmy szczerzy, nieco szalonych) kandydatów charakteryzowało się oryginalnością i bezgraniczną szczerością: „Poszukiwani ludzie do ryzykownej wyprawy. Niska płaca, okrutne zimno, miesiące całkowitej, ciągłej ciemności, niebezpieczeństwo, bezpieczny powrót wątpliwy. Sława i honory w przypadku sukcesu”. Takiej treści anons krąży w internecie jako rzekomy cytat z ówczesnej brytyjskiej prasy. Spośród tysięcy zapaleńców dowódca rozważnie dobrał sobie drużynę złożoną z 26 osób. Dzięki skrupulatności Williama Grilla czytelnik ma szansę poznać każdego z nich. Autor nie zapomniał nawet o… pasażerze na gapę!
Grill w bardzo czytelny sposób (minimum tekstu, wymowne ilustracje) wprowadza nas w realia wyprawy. Od etapu planowania, zdobywania funduszy, gromadzenia sprzętu i prowiantu, poprzez konstrukcję statku Endurance, dobór załogi, do selekcji psów, których zabrano na pokład aż 69! Każdy marynarz opiekował się kilkoma. Nie wierzycie? To zobaczcie, jak wyglądały, bo Grill zilustrował każdego z nich. Dowiadujemy się też, jak niektóre z nich się wabiły. Uczestnicy wyprawy odpowiadający na niecodzienne ogłoszenie w prasie musieli wyróżniać się niebanalnym poczuciem humoru, co widać choćby po imionach psów. I tak były wśród nich m.in. Frytka, Czajnik, Lampa, Szatan, Puszka, a nawet Rozwód (domyślam się, co natchnęło jego opiekuna do udania się w długą i ryzykowną podróż w nieznane).
Dlaczego psy były tak ważne? Ponieważ były silniejsze i wytrzymalsze niż ludzie, były karne i dobrze znosiły chłód, dodawały otuchy i ogrzewały w trudnych chwilach. A dlaczego, moim zdaniem, tak ważne było poczucie humoru ekipy? Odpowiedzią jest szczęśliwe zakończenie dramatycznej wyprawy. Czy osoby o tendencjach depresyjnych przetrwałyby tak długo (blisko dwa lata) w krytycznych, monotonnych warunkach podbiegunowego bezkresu? Czy kapitanowi udałoby się podtrzymać morale załogi i zmobilizować ją do optymizmu i działania w na pozór beznadziejnej sytuacji? Wątpię. A to właśnie fakt, że nie upadli na duchu, pozwolił przetrwać uczestnikom wyprawy.
Geniusz Ernesta Shackletona przejawił się w umiejętności zmobilizowania swojej drużyny w obliczu katastrofy. Potrafił zająć ludzi to zawodami, to treningami, to znów świętowaniem okazji znanych ze stałego lądu, odwrócić złe myśli i emocje ludzi i wzbudzić w nich nie tylko nadzieję, ale i wiarę w bezpieczny powrót do domu. Choć sytuacja kilka razy wydawała się bez wyjścia, kapitan to wyjście znalazł i wcielił w życie. Wszyscy przetrwali kilkumiesięczną izolację na lodowej pustyni (psom pobudowano budy na wzór igloo, zaś pokład statku i kwatery przekształcono w bardziej przyjazne mieszkalne lokum, zwane Ritzem), wycieńczający marsz od jednego obozu tymczasowego do drugiego, a także ryzykowny rejs szalupami w kierunku Georgii Południowej, oddalonej, o bagatela!, 7000 mil morskich. Nie zapominajmy, że wody były burzliwe i zimne, a kurs w labiryncie gór lodowych wyznaczał zwykły kompas.
Oczywiście w wersji przedstawionej przez Williama Grilla dzieciom brakuje drastycznych i dramatycznych scen, które bez wątpienia miały miejsce podczas kilkunastu miesięcy walki z podbiegunowymi żywiołami. Można polemizować, czy taki sposób przedstawiania wydarzeń jest uczciwy. Przecież momentami zakrawa na sielankową opowieść o grupie wesołych, zgranych i bezkonfliktowych osób (i psów). Myślę jednak, że nie o fanatyczną dokładność faktologiczną tu chodzi, a o przekazanie ducha lojalności i wiary. Polecam więc książkę nie tylko dzieciom, ale przede wszystkim liderom i osobom z kierowniczym zacięciem. Bądźcie jak Ernest Shackleton!
Książka:
William Grill, „Wyprawa Shackletona”, tłum. Agata Napiórska, Wydawnictwo Kultura Gniewu (KG Krótkie Gatki), Warszawa 2015.
Rubrykę redaguje Katarzyna Sarek.