Podczytując przed seansem materiały prasowe, dołączone do wejściówki na „Karbalę”, spodziewałam się całej palety klisz typowych dla polskiego myślenia o wojnie i wojsku, które Maria Janion opisała przed laty w „Płaczu generała”. Synopsis dla mediów umiejętnie zagrało bowiem na heroiczno-martyrologicznych strunach polskiego serca, zapowiadając film o odrodzonym etosie polskiego żołnierza, „do końca trwającego na stanowisku, mimo przeważających sił wroga”. Puszczono też oko do miłośników opowieści o wielkiej, męskiej przygodzie i braterskiej wspólnocie, z umieszczonego w materiałach plakatu promocyjnego spoglądali na nas bowiem uzbrojeni żołnierze, zespoleni w jedno ciało i wyprężeni w bardzo bohaterskich pozach.

Pionki na kontrakcie
Jednak reżyserowi „Karbali” udało się z pewnością jedno – jego film wymyka się dobrze okrzepłym w wyobraźni zbiorowej narracjom wojennym, nie daje się ująć w przywoływane w Polsce rytualnie ramy opowiadania o wojnie i żołnierzach. Twórcy nie uniknęli co prawda klisz w rodzaju podniosłego ujęcia polskiej flagi powiewającej na irakijskim wietrze, ale „Karbala” szczęśliwie nie mówi do nas tak dobrze znanym językiem heroiczno-nacjonalistycznym. O militarnej interwencji na Bliskim Wschodzie nijak nie da się bowiem opowiedzieć jak o służbie Ojczyźnie. Filmowi bohaterowie broniący oblężonej twierdzy City Hall nie mają w sobie też nic ze straceńczo-mesjanistycznych typów powstańczych. Mimo pozornie beznadziejnej sytuacji walczą oni po to, żeby po prostu przeżyć, a w obliczu braku wsparcia rozważają też złożenie broni. Wbrew temu, co zapowiadał plakat promocyjny, opowieści o interwencji w Iraku nie snuje się też w „Karbali” w konwencji westernowej, w której wojna to Wielka Gra, a żołnierze – prawdziwi twardziele bez cywilnych słabostek. Wręcz przeciwnie, miejsca dla strachu i ludzkich potknięć jest w filmie sporo, a i bohaterskich ambicji nikt tu za bardzo nie ma, bo też – jak tłumaczy jeden z żołnierzy swojemu bratu – na misję jedzie się nie dla sławy i chwały, ale dla rat kredytowych. W końcu, mimo sceny – zupełnie nieprzekonującej zresztą – w której polski żołnierz wstawia się za bitą przez Irakijczyka kobietą, nie dostajemy też na szczęście w „Karbali” anglosaskiej postracjonalizacji interwencji jako obrony praw człowieka i szerzenia demokracji.
Co więc dostajemy? W zasadzie można powiedzieć, że Łukaszewicz nie próbuje wpisać polskiej obecności w Iraku w żadną większą opowieść, czy znaleźć dla niej jakiegoś symbolicznego umocowania. Z tej symbolicznej pustki po wyświechtanych narracjach miała może szansę urodzić się jakaś nowa jakość. Obiecująca w tej mierze jest zwłaszcza rozmowa między granym przez Bartłomieja Topę polskim kapitanem a dowódcą bułgarskim, w której dzielą się ze sobą konstatacją, że ich armie od dawna są na posyłki Wielkiego Brata – tyle że ten mówi dziś nie po rosyjsku, ale po angielsku. Podobny wydźwięk mają sceny z żołnierzami amerykańskimi, przynoszącymi polskiemu dowództwu kolejne rozkazy. Amerykańska rzecz – zdaje się mówić Łukaszewicz – rozstawiać koalicjantów jak pionki, polska (i w ogóle środkowoeuropejska) – rozkazy milcząco przyjmować, jak niewygodne by nie były. Tę trzeźwą ocenę własnej sytuacji dopełnia sam obraz polskiego sprzętu wojskowego – przestarzałego, pamiętającego jeszcze czasy poprzedniego Wielkiego Brata. Dzięki takiemu ukazaniu naszej półperyferyjnej pozycji w geografii polityczno-gospodarczej współczesnego świata „Karbala” jest jak cucący powiew Realpolitik, kubeł zimnej wody na polskie mocarstwowe rojenia o dawnej sile i przyszłej potędze osiągniętej u boku koalicjantów.

Globalny podoficer
Na uznaniu własnej podrzędności krytyczny potencjał „Karbali” się jednak kończy, a zamiast skłaniać do formułowania konstruktywnych wniosków z pozycji własnego nierównego uwikłania w zachodni imperializm film jedynie wzmacnia typowe kompleksy półperyferyjnej mentalności. Zamiast zapraszać do politycznych rozliczeń z mechanizmami i konsekwencjami militarnego ekspansjonizmu „Karbala” podsyca raczej rozpaczliwe pretensje i roszczenia typowe dla państw imperializmu żebraczego – takich, których cechą definicyjną jest według Filipa Ilkowskiego zależność w realizacji swoich geopolitycznych ambicji od silniejszych sojuszników [1]. Filmowych żołnierzy w najmniejszym stopniu nie zajmuje bowiem ani polityczny sens operacji, która stała się ich udziałem, ani jej moralne umocowanie, a jedynie poczucie dziejowej niesprawiedliwości, że za mało ich doceniono i wynagrodzono. To, co z filmu Łukaszewicza bije najsilniej, to stara, dobra polska niemożność – osobliwe rozdarcie między kompleksem niższości a wyższości wobec Zachodu. Z jednej strony – ukłucie wstydu, że jesteśmy na tej misji pariasami z przestarzałym sprzętem. Z drugiej – urażona duma i zarazem gorzki żal, że oto dokonaliśmy rzeczy niemożliwej, bez wsparcia utrzymując karbalski ratusz, a jednak nasze oddanie nie zostało przez koalicjanta dostatecznie nagrodzone orderami i korzyściami, ale zamiecione pod dywan, zepchnięte w niepamięć za sprawą klauzuli tajności.
Okopując polskie wojsko na pozycji pionka Wielkiego Brata, „Karbala” skutecznie odsuwa też pytania o naszą współodpowiedzialność za destabilizację Bliskiego Wschodu.|Weronika Grzebalska
Ustawienie niedocenienia Polaków jako centralnego dramatu filmu ma też dodatkowy skutek w postaci wyzucia bohaterów z poważniejszych wątpliwości czy ludzkich odruchów w stosunku do tych, przeciwko którym walczą. Zamiast pogłębienia politycznego tła konfliktu „Karbala” oferuje nam więc kompletnie od niego oderwaną strzelankę między dobrymi bohaterami a czarnymi charakterami. Zamiast zbliżenia na motywacje rebeliantów – stereotypowe i odczłowieczające ujęcie Irakijczyków jako anonimowej masy w dwóch odsłonach: albo jako dzikiej i okrutnej hordy, jak w przypadku atakujących City Hall bojowników, albo biernego, cywilnego motłochu. Filmowym żołnierzom daleko jest do pozbawionych refleksji i emocji robotów do strzelania. Łukaszewiczowi trzeba oddać to, że z wyczuciem prowadzi trudne wątki nieudzielenia pomocy rannemu towarzyszowi broni czy blokady na skutek stresu pourazowego. Jednak empatia jest w filmie wybitnie jednokierunkowa – poza symbolicznym gestem w postaci pojedynczego wątku irackiego policjanta Farida Irakijczyków portretuje się tu bez jakiejkolwiek wrażliwości czy zrozumienia.
Na koniec, co najbardziej niepokojące, odczłowieczając przeciwników i zarazem okopując polskie wojsko na pozycji pionka Wielkiego Brata, którego rękami ten załatwia swoje cele, „Karbala” skutecznie odsuwa też pytania o naszą współodpowiedzialność za destabilizację Bliskiego Wschodu.

Cierpiący mają kamienne serca
Trudno w aktualnej sytuacji nie zderzyć przekazu „Karbali” z szerszą dyskusją nad tym, co bułgarski politolog Iwan Krastew określił ostatnio mianem deficytu współczucia wobec kryzysu uchodźczego w Europie Wschodniej. Cierpiący mają kamienne serca. Mimo naszej postawy prymusa obietnice postępu, dobrobytu i wzmocnienia własnej pozycji nie zostały zrealizowane, trudno jest nam więc dziś dzielić się i tak za krótkim europejskim kocem. Zdecydowanie łatwiej oddalać wezwania do solidarności, zasłaniając się własną podporządkowaną pozycją w globalnym systemie polityczno-gospodarczym. Niewątpliwą zaletą ekranizacji krwawej bitwy o City Hall jest to, że trudniej będzie po niej odwracać wzrok od polskiego udziału w wydarzeniach, które doprowadziły do aktualnego kryzysu humanitarnego, udawać, że w Iraku czy Afganistanie nas w zasadzie nie było, a jeśli nawet byliśmy, to z misją stabilizacyjną, a nie regularną wojną. Zaserwowana nam przez Łukaszewicza zaciekła strzelanka, w której Irakijczycy padają jak muchy, nie pozostawia wątpliwości co do tej mniej nagłaśnianej przez media strony polskich misji. Wciąż jednak czekam na film, który wybije nas z wygodnego zaabsorbowania własnymi krzywdami i zostawi rysy na naszym czystym sumieniu.
Przypis:
[1] Filip Ilkowski, „Imperializm żebraczy, czyli polska polityka zagraniczna według dokumentów WikiLeaks”, „Społeczeństwo i Polityka”, Nr 1(34)/2013, s. 261–276.
Film:
„Karbala”, reż. Krzysztof Łukaszewicz, Polska, 2015.
[yt]yFTZoHtuct4[/yt]