W sierpniu polskie tabloidy obiegła informacja o 60-letniej, samotnej, emerytowanej aktorce, która – dzięki in vitro – urodziła bliźnięta. Kobieta sama przyczyniła się do nagłośnienia swojej sytuacji, licząc na wsparcie finansowe dla „najstarszej matki-Polki”. Historią aktorki zajęła się Magdalena Rigamonti, publikując na łamach „Dziennika. Gazety Prawnej” pełne emocji artykuły. Po fali oburzenia na kobietę, która „za wszelką cenę chciała zostać matką”, przyszedł czas na rozczarowanie, że o sprawie nie zaczęli dyskutować „etycy, lekarze, politycy i zwykli obywatele. Wierzyłam, że któryś z polityków, niekoniecznie z prawej strony sceny, zauważy niedopracowania w ustawie o in vitro” – użalała się w kolejnych artykułach Rigamonti.
Przypadek samotnej matki-emerytki faktycznie prowokuje do debaty – szkoda, że debata ta nierzadko ogranicza się wyłącznie do wyrażania pogardy – i tak Małgorzata Terlikowska pisze o „geriatrycznych pierworódkach” jako „bogatych paniach, szukających sobie zabaweczki” . Samotne oraz późne macierzyństwo to dwie kwestie, które – wraz ze zbliżającym się terminem wejścia w życie nowej ustawy – wzbudzają w Polsce coraz większe kontrowersje. Długo wyczekiwana ustawa o leczeniu niepłodności zacznie obowiązywać już od listopada. Czy w świetle nowego prawa ciąża emerytowanej aktorki byłaby niedopuszczalna?
Nie ma in vitro bez ojca
Od listopada emerytowana aktorka nie mogłaby już legalnie skorzystać z zapłodnienia in vitro. Jednak nie ze względu na swój wiek, a z powodu braku stałego partnera! Jak podaje portal ABC Zdrowie, wszystkie samotne kobiety, których zamrożone zarodki znajdują się obecnie w klinikach leczenia niepłodności, muszą szybko poddać się zabiegowi albo oddać zarodki do adopcji. Rozwiązanie to wydaje się o tyle dziwne, że polskie prawo przewiduje możliwość adoptowania dzieci przez osoby nieposiadające partnerów. Żyjąca samotnie kobieta może więc zaadoptować cudze dziecko, ale nie może skorzystać ze sztucznego zapłodnienia po to, by urodzić własne.
Tym samotnym kobietom, które nie mają problemów z płodnością, ale nie widzą żadnego „kandydata na ojca” dla swoich dzieci i pomimo to chcą zajść w ciążę, nowa ustawa nie zamknie ostatecznie drogi do macierzyństwa. Nasienie anonimowego dawcy można bowiem zamówić z zagranicznych banków spermy, a sztucznej inseminacji dokonać w domu. W zupełnie innej sytuacji znajdą się kobiety niepłodne i bezpłodne (o tym, czym różni się bezpłodność od niepłodności, czytaj tutaj). Dla nich nowa ustawa oznacza koniec prawa do leczenia. Czy kobiety w tej sytuacji będą się zgłaszać do klinik z fikcyjnymi partnerami i w ten sposób omijać przepisy? To tutaj właśnie na scenę wkraczają urzędnicy stanu cywilnego.
Rejestracja dzieci z in vitro i „urzędnicza bruzda”
W połowie września media obiegła informacja o tym, że rodzice korzystający z in vitro będą musieli zgłaszać metodę poczęcia dziecka w urzędach stanu cywilnego. „Dziennik. Gazeta Prawna” pisał nawet o naznaczaniu dzieci z in vitro „urzędniczą bruzdą”. Sami urzędnicy nie wiedzą jeszcze, jak w praktyce ta rejestracja ma wyglądać. Wiele osób słusznie wyraziło obawy o poufność tak wrażliwych danych. Po co w ogóle zbierać tego typu informacje?
Z samej ustawy wynika, że nowe przepisy nie mają na celu stworzenia żadnego „rejestru dzieci z in vitro”. A o tym, w jaki sposób zostały poczęte dzieci, nie będą musieli informować wszyscy rodzice. Obowiązek takiego zgłoszenia ma dotyczyć wyłącznie tych par, które pozostają w związku nieformalnym (w przypadku małżeństw ojcostwo męża jest uznawane automatycznie) i planują skorzystać z in vitro z wykorzystaniem gamet od dawcy lub z użyciem adoptowanego zarodka. Celem takiego zgłoszenia jest formalne uznanie ojcostwa partnera kobiety poddającej się zabiegowi in vitro, który nie będzie biologicznym ojcem jej dzieci, ale będzie ich ojcem w świetle prawa. Dopiero otrzymawszy odpowiedni dokument o uznaniu ojcostwa opisana powyżej para będzie mogła poddać się zabiegowi w klinice. Uznanie ojcostwa wygaśnie po dwóch latach od podpisania dokumentów, jeśli w tym czasie nie dojdzie do urodzenia dziecka.
Takie rozwiązanie ma uregulować kilka kwestii na raz. Po pierwsze, dziecko urodzone dzięki nasieniu anonimowego dawcy spermy ma uzyskać gwarancję, że będzie miało ojca zobowiązanego np. do płacenia na nie alimentów w przypadku rozstania rodziców. Po drugie, ma to utrudnić korzystanie z usług klinik leczenia niepłodności właśnie kobietom samotnym oraz lesbijkom – trudno bowiem będzie im znaleźć fikcyjnego partnera, który dobrowolnie narazi się na obowiązek utrzymywania cudzego dziecka. Po trzecie, fakt, że do danych zebranych w urzędzie będzie – po uzyskaniu pełnoletniości – miało dostęp także dziecko rodziców, którzy skorzystali z in vitro, ma realizować prawo dziecka do poznania prawdy o swoim pochodzeniu. Czego jednak tak naprawdę dziecko się dowie?
Wiem, że nie wiem, kim są moi biologiczni rodzice
O trudnościach przeżywanych przez część dorosłych już dzieci poczętych przy użyciu gamet anonimowych dawców już pisaliśmy w „Kulturze Liberalnej”. Troska o prawo do poznania tożsamości własnych biologicznych rodziców doprowadziła do zakazu anonimowego dawstwa w wielu krajach. Z kolei pary, które decydują się na in vitro z użyciem nasienia anonimowego dawcy, najczęściej nie mówią nigdy swoim dzieciom prawdy o ich pochodzeniu. Tymczasem polska ustawa dopuszcza wyłącznie anonimowe dawstwo gamet. Prawo to – w połączeniu z informacjami zbieranymi przez urzędy stanu cywilnego – daje w efekcie dziwną i niekonsekwentną mieszankę.
I tak, przykładowo, 18-latek może się dowiedzieć, że został poczęty w wyniku adopcji zarodka, co oznacza, że ani jego matka, ani ojciec nie są jego rodzicami. Jednocześnie jednak urząd nie daje mu żadnej możliwości dowiedzenia się, kim są ludzie, z którymi jest faktycznie spokrewniony! Za 18 lat możemy się więc spodziewać pierwszych głośnych protestów w tej sprawie.
Wróćmy jeszcze do sprawy najstarszej matki w Polsce. Czy gdyby kobieta ta wyszła za mąż, mogłaby, w świetle nowej ustawy, legalnie poddać się kolejnemu zabiegowi in vitro? Teoretycznie tak. O tym, jak można oceniać takie rozwiązanie, napiszemy w kolejnym z bioetycznych felietonów.