Od kilku dni po sieci krąży dowcip – rozpisany co do minuty plan dnia Syryjczyków mieszkających w Damaszku: 8.00 – nalot amerykański, 8.54 – nalot rosyjski, 9.30 – nalot francuski, a pół godziny później – brytyjski. Potem godzinna przerwa na kawę, a w południe ciąg dalszy bombardowań, tym razem na obywateli spadają syryjskie bomby beczkowe. Później lunch i konferencja prasowa syryjskiego ministra spraw zagranicznych Walida al-Mu’allima, której celem jest podkreślenie, że Syria jest państwem suwerennym. Plan dnia powtarza się codziennie, a raz w tygodniu przydarzają się dodatkowe naloty – tym razem bombarduje Izrael.
Przedstawiony powyżej plan dnia można by z pewnością rozbudować o kolejne państwa (chociażby państwa Zatoki Perskiej, zwanej Arabską) i kolejne elementy tej wojennej układanki: dostarczanie sprzętu wojskowego i innego wyposażenia, szkolenia, wsparcie finansowe etc. Prawie każdy liczący się gracz wspiera tu swoją ekipę, tyle że jedni robią to oficjalnie, a inni półoficjalnie, a nawet potajemnie. Chyba tylko Chiny trzymają się tradycyjnie z boku.
Oczywiście można zapuścić się w tę plątaninę interesów, motywacji i celów strategicznych, czyli starać się określić, kto z kim i po co prowadzi tę wojnę. O ile ktokolwiek to jeszcze pamięta. Owszem, wiemy, że wszystko zaczęło się w 2011 r. na fali masowych protestów w państwach arabskich określanych jako „arabska wiosna ludów”. Pokojowe demonstracje Syryjczyków, którzy również uwierzyli, że mają szansę na zmianę reżimu, zostały brutalnie stłumione. Wkrótce rozpoczęła się wojna domowa, która trwa już ponad cztery lata. Choć wojna domowa nie jest w tym wypadku najlepszym określeniem, gdyż to wiązałoby się z założeniem, że to sami Syryjczycy mają na tyle sił i środków, aby prowadzić bratobójczą walkę. Znacznie celniejszym określeniem jest „wojna proxy”, czyli zastępcza, w której za sznurki pociągają w dużej mierze obce siły.
Ich poziom zaangażowania w konflikt syryjski najlepiej określa frazeologizm o psie ogrodnika. Z jednej strony nie angażują wystarczająco dużo sił i środków, aby przechylić szalę zwycięstwa na swoją stronę. Z drugiej zaś nie odpuszczają, starając się za wszelką cenę utrzymać swoją pozycję w tej wyniszczającej grze. Czym tłumaczyć ów grzech zaniechania? Może nikt nie chce brać na siebie odpowiedzialności zwycięzcy, gdyż wiązałoby się to z koniecznością zaprowadzenia w zburzonym i podzielonym kraju nowego ładu. Nie trzeba daleko szukać, aby stwierdzić, że jest to bardzo trudne – przykład Libii pokazuje, że nie wystarczy obalić dyktatora i myśleć, że dalej jakoś samo się ułoży; przykład Iraku także ilustruje, że z demokracją jest jak z krową na grzędzie – nawet jeśli ją tam na siłę usadzimy, jaja nie zniesie. A może Syria nie jest dla nikogo aż tak dużo warta? Poza samymi Syryjczykami, rzecz jasna.
Mentalność psa ogrodnika zadziałała także ostatnio w związku z rosnącym zaangażowaniem Rosji w syryjski konflikt. To nic, że międzynarodowa koalicja nie była w stanie przez kilkanaście miesięcy nalotów z powietrza w znaczący sposób zmienić układu sił na terenie Syrii i Iraku. To nic, że nikt nie chciał zaangażować w konflikt sił lądowych (tyle przynajmniej udało się nam nauczyć). Liczy się to, że Rosja, przy współpracy Iranu i reżimu Baszara al-Assada, wkroczyła do akcji i to z przytupem. Od kilku dni znowu mówi się o bombardowaniach na terenie Syrii, tym razem rosyjskich. Informacje są sprzeczne – Rosjanie chwalą się, że chirurgicznymi ruchami unieszkodliwiają strategiczne pozycje tzw. Państwa Islamskiego, a Zachód i Arabia Saudyjska alarmują, że celem rosyjskich rakiet znacznie częściej są ugrupowania opozycyjne walczące z reżimem al-Assada. Gdy Turcja zaczęła rozprawiać się z Kurdami przy okazji przystąpienia do koalicji przeciw samozwańczemu kalifatowi, głosy sprzeciwu były znacznie cichsze.
Nie twierdzę, że rosyjski pomysł na Syrię jest realny (tzn. że ktoś faktycznie go opracował i nie chodzi tu tylko o bicie piany, czyli podtrzymanie swojej pozycji w regionie) i optymalny (w przypadku wygranej al-Assada ciężki los czeka ugrupowania opozycyjne). Uważam jednak, że prawo do krytyki przysługuje tym, którzy sami coś robią, a nie kibicują z boku. Pomysłu na Syrię nadal nie ma. Nie ma ogrodnika. Zostały tylko psy.