Z dyskusji przebijało przekonanie obydwu protagonistek, że wyborca chce prostej hasłowej wypowiedzi. Być może to prawda, ale jeżeli tak, stanowi to doskonałą ilustrację, jak władza i polityka psują polityków. Wszystko wskazywało, że owe nadmiernie proste hasła nie powstały w wyniku długiego procesu myślenia politycznego. Po debacie wiem prawie na pewno, że myśl polityczna obydwu pań składa się wyłącznie z prostych haseł. Obydwie nie odpowiedziały na pytanie dotyczące wielkich wyzwań dla współczesnego świata, zamiast tego mówiąc nie na temat. Mam wrażenie, że… nie zrozumiały tego pytania.
Wszystkie owe nadmiernie uproszczone punkty tak zwanych programów, wygłaszane przez kandydatki, miały sprawić wrażenie decyzji optymalnych, to znaczy takich, których realizacja przyczyni się do poprawy sytuacji jakichś grup lub najlepiej wszystkich, a jednocześnie nie spowoduje pogorszenia położenia kogokolwiek. Wiemy, że to możliwe wyłącznie w teorii. Czy kandydatki tego także nie wiedzą?
Jeżeli to, co napisałem, jest prawdą, to czeka nas polityka dryfu, czyli poddawania się sytuacjom prostego administrowania. Nie byłoby to takie złe, gdyby nie fakt, że za panią Szydło stoi bardzo ideologiczna partia, dążąca do wprowadzenia rządów silnej ręki. Te silne rządy mają służyć przede wszystkim zdominowaniu społeczeństwa i kultury przez państwową ideologię narodową na wzór II Rzeczypospolitej po konstytucji kwietniowej.
Gdyby nie to, wyborca, który słuchał debaty, mógłby w zasadzie dokonać wyboru poprzez rzucanie monetą (na przeszkodzie mógłby tylko stanąć fakt, że trudno byłoby określić, kto jest orłem). Na podstawie tej rozmowy słusznie można by przypuszczać, że polityka obydwu rządów będzie podobna. Wyborca w takiej sytuacji mógłby zdecydować, że należy głosować na tych, którzy już mają doświadczenie w rządzeniu, bo zrobią mniej technicznych błędów. Ale ogromna większość wyborców tak nie pomyśli.
Kampanie, debaty, spoty, billboardy itp. nie pomagają wyborcy w porównywaniu jego interesów z programem poszczególnych partii i wybieraniu najkorzystniejszego. Ich zadanie jest inne – służą wyłącznie kreowaniu wizerunku osoby. W debacie żadnej z pań nie udało się pokazać jako zdecydowanie lepszej. Natomiast owacja zgotowana Beacie Szydło po wyjściu ze studia wyraźnie przechyliła szalę na jej korzyść. Młodzi powiedzą, że był w tym „power”, „pozytywna energia”, a w ogóle to „super”. Takie słowa i nastroje rządzą kampanią wyborczą.
Wyborcy wiedzą, że polityka jest głównie dryfowaniem – jej pozytywny wpływ na dobrobyt i codzienne życie jest bardzo niewielki. Jeżeli chce się coś osiągnąć, trzeba to mozolnie tworzyć samemu. Jednak debata nie pokazała, że tak może być tylko w warunkach wolności indywidualnej i że wprawdzie politycy niewiele mogą poprawić, ale za to zepsuć mogą całkiem sporo i to jednym pociągnięciem pióra. Tę tezę pani Kopacz wyakcentowała zdecydowanie za słabo. Nie pokazała, na czym polega liberalna polityka, nie skorzystała z pytania o to, co się PO nie udało. A może po prostu obydwie panie i obydwie partie nie są w stanie analizować własnych porażek obiektywnie, bez wchodzenia w rozgrywki personalne i szukanie winnego?
Niewykluczone, że obie panie naprawdę nie są niczym więcej, niż były w tej debacie. Może już zawsze będzie tak, że wyborcy znudzeni banałem będą wołać „czas na zmiany” i głosować na ludzi pokroju Kukiza, Korwina i innych radykałów – a PiS po katastrofie smoleńskiej stał się partią radykalną. Trwa zabawa oparta na przekonaniu, że w tym, co ważne, czyli w codziennym życiu wyborców i ich rodzin, wszystko pozostanie mniej więcej, jak było. Trudno nie odnieść wrażenia, że takie właśnie uśpienie czujności jest głównym efektem tej debaty.