Porażka Platformy wynika w dużej mierze z jej własnych błędów, a Jarosław Kaczyński w swojej powyborczej mowie powinien w pierwszej kolejności podziękować jej sztabowi wyborczemu oraz liderom.
Platforma jako masa upadłościowa
Kiedy Tusk wyjechał do Brukseli, stało się jasne, że ze względu na coraz głębszą pustkę personalną i programową Platforma nie ma kim wygrać. Klęska tej partii była procesem powolnym, a nadchodzącą katastrofę widać było z daleka. Mimo to partia rządząca nie potrafiła zmienić obranego kursu. Po przegranych przez Bronisława Komorowskiego wyborach prezydenckich Ewa Kopacz mówiła o potrzebie znalezienia nowej energii oraz nowego języka, a także o konieczności wyraźnego odpowiadania na problemy młodych, ale nic takiego nie nadeszło, skończyło się na pustosłowiu.
Krótko przed wyborami Platforma opublikowała stosunkowo obszerny dokument programowy. Jego przesłanie było jednak na tyle zawiłe, że centralnych treści nie potrafili wytłumaczyć nawet członkowie partii. Pomysł odświeżenia programowego był zresztą mocno spóźniony. Kopacz nie była zaś w stanie przekonać Polaków, że przewodzi partii o dużym doświadczeniu instytucjonalnym, która rozumie państwo i potrafi je naprawiać. Sprawiała raczej wrażenie zarządcy masy upadłościowej. Obrazu dopełniła fatalna kampania wyborcza, w której Platformie nie udało się pokazać absolutnie żadnych dokonań ani wytłumaczyć, dlaczego warto dać jej jeszcze więcej czasu.
Post-postkomunizm
Podobny proces zaszedł w wypadku Zjednoczonej Lewicy. Łączny wynik koalicji obejmującej m.in. SLD oraz Twój Ruch, wynoszący poniżej 8 proc., to spektakularna katastrofa i druga ważna zmiana na polskiej scenie politycznej. Pierwszy raz w III RP formacja postkomunistyczna nie weszła do parlamentu.
Można sądzić, że na niepowodzenie ZL wpłynął niezły wynik partii Razem, w tym występ Adriana Zandberga w przedwyborczej debacie. Razem mogło odebrać koalicji część potencjalnego elektoratu. Ale główne ugrupowania tworzące ZL od dawna pracowały na to, by wyborcy nie uznawali ich za wiarygodnych lub mających do zaproponowania cokolwiek wartego uwagi. Pośpieszne odświeżenie wizerunku, w postaci postawienia w pierwszej linii słabo rozpoznawalnej Barbary Nowackiej, nie mogło w tej kwestii wiele zmienić.
Wystarczy być
Kandydatka PiS na premiera, Beata Szydło, nie porwała Polaków nadzwyczajnymi talentami politycznymi czy konkurencyjnym wobec PO programem. Obie partie postanowiły w kampanii przedstawiać się jako dbające o sprawiedliwość społeczną. PiS zrezygnował po prostu z bardziej radykalnych przekazów, pozycjonując się jako formacja przewidywalna, pełna pracowitych ludzi, poważnie podchodząca do sytuacji materialnej Polaków i nastawiona na zwycięstwo.
Wystarczyło więc, że Beata Szydło w debacie z Ewą Kopacz, a Adrian Zandberg w debacie przedstawicieli wszystkich partii, wypadli rzetelnie i poprawnie. Nie musieli robić niczego nadzwyczajnego, nie musieli mierzyć się ze złożonymi problemami geopolitycznymi czy trudnymi pytaniami o tematyce ekonomicznej. Pomogła im zawiniona słabość konkurentów.
Na usta ciśnie się wniosek, że aby odnosić sukcesy w polskiej polityce, wystarczy nie szkodzić samemu sobie. Być może to właśnie takie defensywne podejście pozwalało Donaldowi Tuskowi rządzić siedem lat.
Nie ma z kim przegrać
Parlament, gdzie jedna partia ma samodzielną większość i w którym jednocześnie nie ma lewicy, to nowa sytuacja na polskiej scenie politycznej. Na PiS-ie, który ma przy Krakowskim Przedmieściu przyjaznego prezydenta, spoczywać będzie całkowita odpowiedzialność za władzę. Stabilny rząd tej partii to lepszy scenariusz niż koalicja z cyrkowym ugrupowaniem Pawła Kukiza czy chybotliwy układ z częścią posłów PO.
Niezwykle ciekawe, jaką politykę będzie w tej sytuacji prowadził PiS i na ile będzie ona zbieżna z programem przedstawianym w kampanii wyborczej. Z pewnością czeka nas stopniowy proces dostosowywania obietnic do możliwości. Jego skali nie znają teraz nawet liderzy partii. Czarne wizje przyszłości rodem z anty-PiS-owskiej mitologii publicystycznej także nie wytrzymają zderzenia, jeśli nie z realiami polityki, to z inercją rzeczywistości społecznej. Nie przeszkodzi to jednak w ukazywaniu każdej dokonanej przez PiS zmiany jako złowrogiej, nieodwracalnej, rewolucyjnej.
Ciężar opozycji będzie spoczywał niemal w całości na bezpostaciowej Platformie Obywatelskiej, która będzie teraz musiała zmierzyć się z wewnętrzną niestabilnością i dopiero wytworzyć nową tożsamość. Będzie to trudne, skoro część bardziej konserwatywnych posłów PO może w praktyce ciążyć ku PiS-owi, zaś jej bardziej liberalne skrzydło będzie w Sejmie stosunkowo osamotnione i podatne na łatwe zarzuty o „przesuwanie PO na lewo”, co nigdy nie było silnym i trwałym trendem. Jeżeli Platforma nie będzie potrafiła się odrodzić jako poważna propozycja polityczna, może się okazać, że PiS będzie rządził niemal bez opozycji.
Byłaby to na przyszłość szansa dla mniejszych ugrupowań, jak Nowoczesna i pozaparlamentarna lewica. W krótszej perspektywie może jednak oznaczać, że w miejsce rzetelnej krytyki ze strony opozycji w Sejmie czekać nas będzie raczej chaotyczna szamotanina, która z pewnością nie osłabi partii rządzącej. Przy takim rozwoju wypadków zmiana władzy będzie możliwa – znów – dopiero wtedy, gdy będzie ona gotowa, by przegrać. Kto przejmie wówczas rządy – może być w dużej mierze kwestią przypadku.