Środa, 21 października, godzina 13.00. Przyleciałem do kraju jeszcze normalnego. Choć niektórzy być może pakowali walizki i sprawdzili ceny mieszkań w ciepłych krajach, to na ogół rozmawiało się w kawiarniach, robiło zakupy w sklepach, śmiało się w kinie. Wyjechałem w niedzielę – parę godzin przed zamachem stanu. Nie jestem pewien, czy z okna samolotu widziałem czołgi – o tej porze już robi się szaro i mogłem się mylić.
Nie są to zwykłe wybory, czyli takie – czytałem – jakie mają w normalnych stabilnych krajach, gdzie rządy zmieniają się spokojnie i bez ataków na przeciwnika, gdzie ludzie głosują z pełną wiedzą i na uczciwych polityków. To są wybory, w których ważą się losy samej Demokracji. Może „Demokracja” (wielki tytuł w „Gazecie Wyborczej”) to nie „Przyszłość Gatunku Ludzkiego”, ale jednak dużo. A na okładce „Polityki” straszył szary wizerunek przyszłego wodza Jarosława.
Coś mi to przypomniało. W 1990 r. również groziło Polsce widmo autorytaryzmu. Tak przynajmniej wynika z głośnego eseju opublikowanego na łamach amerykańskich gazet pt. „Dlaczego nie zagłosuję na Lecha Wałęsę”, w którym Adam Michnik porównał dawnego przyjaciela do Cromwella, Lenina i Chomeiniego. Wałęsa bowiem, jako „wódz charyzmatyczny”, nie uwzględniał statutów lub programów, „działając tak, jakby nie rozumiał reguł procedur demokratycznych”. Taki wódz, twierdził Michnik, „potrafi kontrolować emocje innych ludzi”, tworząc specjalne więzi z ludem i wznosząc lidera ponad prawo. Rezultat może być tylko jeden: „nowa dyktatura”. A kiedy charyzma blaknie, wodzowi zostanie tylko policja. Jeśli Wałęsa zostanie prezydentem, pisał naczelny „Gazety Wyborczej”, „nie będzie on prezydentem Polski demokratycznej”.
Lata 1990–1995 obfitowały w groteskowe sytuacje i marnowane szanse, ale jednak dyktatura nie nastała i to nie dlatego, że Aleksander Kwaśniewski uratował od niej Polaków w następnych wyborach. Polska pozostała demokratyczna, a tekst Michnika – który już wtedy wyglądał na przesadzony – nie ukaże się, jak sądzę, w tomie wybranych dzieł autora.
Jako historyk nie będę bawił się we wróżby, ale mogę przywołać lekcje z przeszłości. Historia Polski po 1989 r. każe zwrócić uwagę na dwa procesy, które sprawią, że koniec świata jednak nie nastąpi. Po pierwsze, do tej pory żaden rząd (i tym bardziej żaden przywódca) nie okazał się szczególnie zdolny do całkowitego sterowania polityką i społeczeństwem. Jeśli przeprowadzano reformy, to połowicznie; jak rozdawano pieniądze, to nie tyle, aby kogokolwiek zadowolić. Nie tylko nie ma polskiego Orbána – wątpię, że ktoś taki dałby sobie radę w takim politycznym systemie.
Po drugie, wierzę w prężność polskiego społeczeństwa. Ostatnie ćwierć wieku historii tego kraju to ciąg krnąbrnych wystąpień, strajków, marszów, protestów i nowych partii – nie zawsze szczególnie racjonalnych, ale jednak. Dlaczego społeczeństwo miałoby się poddać właśnie teraz, tylko dlatego, że jakieś 20 proc. ogółu zarejestrowanych wyborców oddało głosy na zwycięską partię?
Dyktatury nie będzie. Następne cztery lata może nie będą zbyt owocne, jeśli chodzi o modernizację kraju, ale na pewno nie będą nudne. Tyle jestem w stanie przewidzieć.