Unsound nie jest najpopularniejszym festiwalem w kraju, jest jednak z pewnością najbardziej prestiżowym. To przede wszystkim zasługa jego twórców. Co roku wykazują się niezwykłym wyczuciem, zapraszając do Krakowa „najgorętsze” nazwiska na światowej scenie eksperymentalnej i prezentując je w towarzystwie artystów mniej doświadczonych, lecz nowatorskich. Specjalnością festiwalu stało się też zamawianie premierowych projektów, zwykle będących owocem współpracy twórców z różnych środowisk. Ta niełatwa strategia wraz z dogłębną znajomością światowego undergroundu składają się na sukces festiwalu.
Z drugiej strony nie byłoby owego prestiżu bez uznania najważniejszych światowych mediów muzycznych. Nie bierze się ono jedynie z poziomu artystycznego. Organizatorzy Unsound jako jedyni w Polsce należą do sieci ICAS (International Cities of Advanced Sound), zrzeszającej organizacje o podobnym artystycznym profilu z całego świata. Ten ośmiodniowy festiwal jest więc także doroczną międzynarodową imprezą branżową, na której pojawiają się przedstawiciele wszystkich liczących się redakcji. Za nimi podążają fani – większość karnetów w tym roku kupili obcokrajowcy. Nie wszyscy jednak muszą fatygować się do Polski, bowiem Unsound organizuje swoje festiwale-córki w innych miastach świata – w 2015 r. w Toronto i Adelaide.
Bez trilokacji ani rusz
Najważniejszym spośród Unsoundów pozostaje jednak ten krakowski. Jego kulminacją są nocne imprezy, odbywające się od czwartku do soboty w Hotelu Forum. Przyćmiewają resztę festiwalu samą liczbą atrakcji – na trzech scenach tylko jednej nocy prezentuje się nawet dwudziestu artystów. I jako że nie trafiają się tam wykonawcy przypadkowi czy „zapychacze”, najlepiej byłoby się roztroić i zobaczyć wszystkich. Niestety nie opanowałem jeszcze tej koniecznej na festiwalach umiejętności, skomentuję więc tylko subiektywnie najważniejsze występy tych nocy.
Udały się przede wszystkim ulubione przez organizatorów kolaboracje. Rabit i Kuedo zaprezentowali ciekawy premierowy materiał, równie mroczny co ich ostatnie dokonania solowe, lecz mniej agresywny. Surgeon i Starlight dali najciekawszy koncert czwartkowej nocy, grając techno świeże i hipnotyczne. Z kolei najbardziej roztańczony, a jednocześnie zadziwiająco spójny stylistycznie set zagrali Zenker Brothers (którzy jednak, jak sama nazwa wskazuje, muzykują razem stale). Choć znałem ich dobry, lecz nie tak otwarcie rave’owy tegoroczny album, nie byłem gotów na szaleństwo, jakie wywołali na żywo. Wspaniale zgrały się też Japonki z Nisennenmondai z Shackletonem. Perkusja i gitara stworzyły wraz z elektroniką jeden nierozróżnialny dźwięk. Dźwięk skupienia, prowadzący w wyższy stan świadomości. Natomiast Marcus Schmickler i Carsten Goertz stworzyli postmodernistyczne dzieło totalne. Z pełną odpowiedzialnością można powiedzieć, że podczas ich występu oświetlenie nie było jak zwykle kwiatkiem do kożucha muzyki, lecz integralną częścią wspólnego dzieła. Właśnie dla takich kolaboracji warto jeździć na Unsound. Udane występy zaliczyli też soliści, zwłaszcza zamykający czwartkową noc setem dub i ambient techno DJ Nobu i Richie Hawtin. Minimalistyczny styl tego drugiego świetnie sprawdził się w kameralnej dla tak popularnego artysty drugiej sali Hotelu Forum.
[yt]0NfFldBRewk[/yt]
Nie sposób wskazać na jeden najlepszy występ tegorocznego festiwalu. Z pewnością jednak jeden wyróżniał się poziomem nagłośnienia. Był nim właśnie set Hawtina. Domyślam się, że jako gwiazda światowej pierwszej ligi muzyki klubowej nie pozostawia on niczego przypadkowi i objeżdża świat z własnym dźwiękowcem. To najbardziej prawdopodobne wytłumaczenie faktu, że jego set jako jedyny przez całe trzy noce brzmiał bez zarzutów.
Na festiwalu zbudowanym na ryzykownych posunięciach wszystkie występy nie mogą się jednak udać. Nie jest to zarzut ani wobec organizatorów, ani artystów. Część eksperymentów po prostu kończy się fiaskiem. Nieudaną współpracą okazał się projekt Hot Shotz, stworzony na zamówienie festiwalu przez Powella i Lorenzo Senniego. Ich występ brzmiał jak nieświeża parodia gatunków elektronicznej muzyki tanecznej. Po artystach tego formatu spodziewałem się o wiele więcej.
Wina za nieudany występ solowy spoczywa jednak na barkach artysty, zwłaszcza jeśli sam wcześniej rozbudził oczekiwania. Levon Vincent nagrał jeden z najlepszych albumów tego roku. Część utworów ma szansę stać się klubowymi klasykami, zarezerwowanymi na ten specjalny moment o wschodzie słońca. Na żywo te klasyki in spe były tylko urozmaiceniem dla prymitywnej łupanki. Andy Stott jest z kolei autorem albumów plasujących się w pierwszej dziesiątce zestawień z lat 2012 i 2014. Należy docenić, że w tym roku nie wybrał najprostszej drogi i nie odtworzył po prostu tamtych utworów. Występ na żywo był jednak w porównaniu z nagraniami… dojmująco nudny.
Uwierzcie nam na słowo
Emocje po tegorocznej edycji już opadły, dlatego warto przedyskutować motyw przewodni i dyktowaną przezeń organizację całego wydarzenia. Motywem była niespodzianka – tożsamość części wykonawców była trzymana w tajemnicy do czasu ich wyjścia na scenę. Miało to „przewrócić do góry nogami oczekiwania wobec festiwalowych doświadczeń”. Z pewnością jest to nowatorski pomysł, bo chyba nikt dotychczas nie odważył się na taki krok. Miał on skłonić publikę do skupienia tylko i wyłącznie na muzyce, dotarcia do dźwięku niezapośredniczonego przesądami czy stereotypami. Organizatorzy chcieli, byśmy „oczekiwania zostawili w domu”. Na papierze pomysł ten wygląda dobrze. Ale tylko na papierze.
Przede wszystkim razi stojąca za nim naiwna psychologia – wystarczy nie znać pseudonimu artysty, aby dotrzeć do jego „czystej” muzyki. Niestety! „Czyste poznanie” nie istnieje, a nowe doświadczenie zawsze będzie zapośredniczone przez piętno poprzednich i wpojone w nie schematy poznawcze. Psychoterapeuci latami kształtują postawę nieoceniania u swych klientów (w słowniku festiwalu: „zostawianie oczekiwań w domu”), a unsoundowej publice ma do tego wystarczyć kilka koncertów?
Nie jest do utrzymania również silniejsza wersja powyższego argumentu, zgodnie z którą słuchacze dają się ponieść prestiżowi wielkiego nazwiska. Słuchanie bezimiennej muzyki miałoby więc uwolnić nas od dyktatu opinii publicznej i speców od marketingu. Odbiór miałby być nie tylko niezapośredniczony, a autentycznie nasz własny. Problem w tym, że „autentycznie moje” normy estetyczne zostały mi kiedyś zaszczepione w procesie socjalizacji bądź edukacji. Nie warto więc zawracać sobie głowy autentycznością i przeceniać prestiżu. Jest to bowiem przydatne narzędzie, które możemy wykorzystać choćby do wyboru konkretnego artysty czy festiwalu. Następnie możemy z powszechną opinią się zgodzić bądź nie. W praktyce widać to było jak na dłoni po każdym występie w Hotelu Forum – rzadko oceny publiki były jednolite.
W przypadku artystów z Unsoundu znane nazwisko nie jest także gwarantem spełnienia oczekiwań słuchaczy. Prestiż artysty daje nadzieję występu na poziomie. Niespodzianką jest jego forma. Obietnica dobrego występu nie zawsze zostaje spełniona, pozostawiając słuchacza z dylematem, czy król jest nagi, czy po prostu nie trafił w moje oczekiwania? Znalezienie tej odpowiedzi jest często wyzwaniem intelektualnym, a udawanie, że podchodzi się do występu bez oczekiwań – unikaniem problemu.
Powstaje też praktyczna trudność. Unsound kieruje swoją ofertę do świadomych słuchaczy, a tych trudniej zaskoczyć. Znają oni gatunki muzyczne i mają już wyrobione preferencje. Jeśli więc niespodzianką przykładowo okazał się Richie Hawtin, to część publiki gustująca w jego stylu została na sali, a reszta wyszła. Objawień nie było. Prostym trickiem nie sposób zmienić ugruntowanych upodobań.
Tegoroczny motyw przewodni łamie też podstawową zasadę uczciwości. Organizatorzy Unsoundu jakby zapomnieli, że słuchacze im za ten festiwal płacą. Mają więc prawo wiedzieć, co kupują. Tymczasem w zamian za inwestycję czasu, urlopów i pieniędzy dostali kota w worku. Nigdy relacja pomiędzy szeregowym uczestnikiem festiwalu a jego organizatorem nie będzie równa. Tym razem jednak twórcy Unsoundu zażądali zbyt wiele.
A i nie wszystkie niespodzianki były niespodziane. Zwłaszcza udawanie, że na festiwalu w Krakowie występ polskich artystów „przewróci do góry nogami oczekiwania wobec festiwalowych doświadczeń” ociera się o absurd. Argumentowanie, że ta część niespodzianek była adresowana do zewnętrznego odbiorcy, także nie przekonuje. Promocja polskiej kultury za granicą polega na wysyłaniu dobrych polskich wykonawców na edycję festiwalu w Toronto. Sprzedawanie ich jako niespodzianek w Krakowie jest niepoważne. Do tego część „tajemniczych” wykonawców była już kiedyś na festiwalu. Spodziewajcie się spodziewanego?
Czy więc organizatorzy Unsoundu postanowili traktować publiczność paternalistycznie? Gorzej. Casus niesławnego koncertu w Wieliczce pokazuje, że w ogóle o nią nie dbają. Nie warto dywagować, kto zagrał ten ledwo półgodzinny set łudząco przypominający styl Buriala. Nie bez przyczyny była to jedyna niespodzianka, której nigdy nie odkryto. Warto jednak zacytować Łukasza Pytko: „To będzie piękna legenda. […] Ja sam chcę wierzyć, że uczestniczyłem w jednym z najważniejszych wydarzeń w historii muzyki elektronicznej. Nie wiem, jak to wyjaśnić, ale czułem jego obecność. […] Gratulacje dla Unsound Festival – prawda pewnie nigdy nie wyjdzie na jaw. Organizatorom udało się uzyskać niesamowity efekt i wyzwolić skrajne emocje nawet wśród osób, które na tym koncercie nie były, zaś wieść o festiwalu niesie po całym świecie”.
Zaiste, gratulacje dla Unsound. Zostawiliście uczestników koncertu w Wieliczce z mętlikiem w głowie, a większość fanów Buriala może czuć się oszukanych, pozbawiliście ich bowiem nawet okazji zawalczenia o bilet. Nie możecie im przecież zarzucić, że są zniewoleni samym prestiżem artysty i przyjechaliby tylko z tego pozamuzycznego powodu. Sami go przecież rzekomo na festiwal ściągnęliście.
Z pewnością nie chodziło w tej hucpie o umożliwienie czystego odbioru jego muzyki, ani tym bardziej o wypracowanie nowej formy festiwalu muzycznego. Gra tu idzie o promocję festiwalu pojmowanego do bólu tradycyjnie. I z tego punktu widzenia zagranie to było genialne. Pozornie nikt nie traci: Burial wciąż może utrzymywać, że nie występuje na żywo, Unsound może półoficjalnie puszyć się, że zorganizował jedyny w historii koncert legendy, ci którzy chcą wierzyć – będą wierzyć, a ci, którzy nie chcą – nie będą. Fama poszła w świat i doszła wszędzie tam, dokąd miała dojść. Będzie procentować przez lata. Miejmy tylko nadzieję, że o towarzyszącym jej niesmaku ludzie też nie zapomną.
I tak najlepszy
Pomimo szemranych decyzji i często przeciętnego nagłośnienia, Unsound pozostaje na polskiej scenie bezkonkurencyjny. Poza kontrowersjami organizatorzy dali widzom trzy noce wypełnione świetną muzyką. Jeśli jednak ich ambicją jest dalsze tworzenie najlepszego festiwalu w kraju, powinni wziąć na siebie związaną z tym odpowiedzialność i stać się wzorcem dobrych praktyk. Jedną z nich jest stawianie wymagań przede wszystkim sobie, dopiero potem publiczności. Drugą, fundamentalną – tworzenie festiwalu dla uczestników. Nie ich kosztem.
Festiwal:
Unsound 2015
Kraków, 11–18 października 2015 r.