Wybory przyniosły rezultat, o jakim wielokrotnie wspominali zwolennicy wprowadzenia JOW-ów: zwycięskie ugrupowanie ma bezwzględną większość głosów w obu izbach parlamentu. A do tego jeszcze przychylnego prezydenta. Pokusa, żeby „zwycięzca wziął wszystko”, jest więc bardzo duża, legislacyjna maszyna będzie zapewne działać sprawniej niż we wcześniejszych kadencjach. Dla zwolenników PiS-u oznacza to szansę na sprawne rządy, dla zwolenników opozycyjnych ugrupowań – co też wydaje się zrozumiałe – obawę, że większościowa wersja demokracji nam zaszkodzi, że nie mamy przed nią wystarczających konstytucyjnych zabezpieczeń, że zmarginalizowani zostaną krytycy władzy i osłabiony pluralizm.

Nie odmawiam nikomu prawa do artykułowania swoich obaw, choć mam poczucie, iż przedwyborcze bicie na alarm, że oto właśnie za chwilę Polska zacznie się staczać w stronę autorytaryzmu, było po prostu nieestetyczne. Wygłaszane nieraz moralizatorskim, nie znoszącym sprzeciwu i nie domagającym się uzasadnień tonem, bardziej zaszkodziło, niż pomogło naszej kulturze politycznej. Tomasz Lis z okładki „Gazety Wyborczej” wołał: „Nie mogą nam zabrać Polski”, kilka dni wcześniej Radosław Markowski w wywiadzie dla tej samej gazety komentował: „Te wybory nie są o tym, czy będzie więcej autostrad, czy będzie po 500 zł na każde dziecko. Te wybory są o tym, czy w Polsce uchowa się demokracja, czy nie”.

Wydaje się jednak, że to nie wybory – a na pewno nie tylko wybory – decydują o tym, czy nasz ustrój będzie demokratyczny. Nic w tej kwestii nie zostało przesądzone. Wybory – wbrew narracjom wielu komentatorów – były całkiem zwyczajną procedurą zmiany władzy, wynikającą ze zmian preferencji jakiejś części elektoratu. Demokracja uchowa się (lub nie uchowa) nie w związku z tymi wyborami, ale w związku z tym, co po nich nastąpi – czy większość będzie zdolna do zawierania kompromisów z mniejszościami i czy będzie potrafiła tam, gdzie to potrzebne, zastosować „niewiększościową” logikę i nie hołdować zasadzie, w myśl której zwycięzca bierze wszystko.

Jest w naszym ustroju kilka papierków lakmusowych, które w najbliższym czasie pokażą, w jaki sposób większościowy rząd mierzy się ze swoją własną pozycją. Dobrze jest je bacznie obserwować.

Po pierwsze, z uwagą należy patrzeć na pierwsze rozstrzygnięcia o podziale funkcji parlamentarnych w prezydiach i komisjach. Niepokojące byłoby na przykład, gdyby PiS chciał ograniczyć symboliczną obecność mniejszych ugrupowań w prezydium Sejmu.

Po drugie, spodziewałbym się, że przy rządach większościowych PiS-u wzrośnie znaczenie rzecznika Praw Obywatelskich, wybranego przez poprzednią większość parlamentarną. Część sporów z debat parlamentarnych będzie się zapewne przenosić – dzięki uprawnieniom rzecznika – przed Trybunał Konstytucyjny.

Dlatego tak istotne będzie rozstrzygnięcie dotyczące znowelizowanej ustawy o Trybunale Konstytucyjnym i losu nowo wybranych sędziów TK. Wyroki Trybunału są najważniejszym wentylem bezpieczeństwa chroniącym państwo przed decyzjami krótkoterminowych większości. Tymczasem nowa ustawa, uprawniająca poprzedni Sejm do wyboru kilku sędziów Trybunału, zresztą niefortunnie uchwalona zbyt późno, została zakwestionowana (i skierowana do Trybunału). W rezultacie nie wiadomo, czy prezydent Duda mianuje wszystkich sędziów wybranych przez Sejm poprzedniej kadencji.

Po trzecie, warto patrzeć na inne wysokie urzędy, których kadencje nie pokrywają się z kadencją parlamentu. Do 2019 r. urząd prezesa Najwyższej Izby Kontroli powinien sprawować Krzysztof Kwiatkowski. Jego wizerunek ucierpiał znacznie, gdy media ujawniły, że wpływał w nielegalny sposób na zatrudnianie pracowników NIK. A planowanie kontroli państwowych oraz sposób przedstawiania płynących z nich wniosków może być ważnym instrumentem kontroli rządowej większości. Wyzwaniem dla rządzącej większości będzie z pewnością również nominacja następcy Marka Belki na fotelu prezesa NBP (jego kadencja kończy się latem 2016 r.).

Po czwarte, niepokojące byłoby, gdyby w drodze specustawy zdecydowano o szybkiej wymianie kierownictwa mediów publicznych. Personalne roszady od lat są ich zmorą, podczas gdy problem systemowy, związany z pojęciem misji mediów publicznych oraz brakiem sensownego systemu ich finansowania, pozostaje nierozwiązany. Warto przy okazji przypomnieć, że po dojściu do władzy PO i PSL w 2007 r. związani z PiS prezesi mediów publicznych jeszcze przez ponad rok pozostawali na swoich stanowiskach – prezes Polskiego Radia do stycznia 2009 r., a prezes TVP do końca 2009 r.

Po piąte, niepokojące byłoby też, gdyby nowy rząd ograniczył samorządność terytorialną, np. skracając kadencje władz samorządowych wybranych w 2014 r. Tym bardziej, gdyby wydzielenie Warszawy z województwa mazowieckiego stało się podstawą do pozbawienia wyborczego mandatu rady miasta i prezydent stolicy, Hanny Gronkiewicz-Waltz.

Po szóste, z dużą ostrożnością patrzyłbym na zamiary wprowadzenia zmian w Konstytucji. Nie jest tak, że Konstytucja jest wieczna i że nie potrzeba dyskusji nad fundamentalnymi sprawami naszego ustroju. Niemniej, im większy pośpiech w kwestii zmiany ustawy zasadniczej będę obserwował, tym większa będzie moja podejrzliwość.

Podejrzliwość wobec rządzącej większości przyda się wszystkim.