Na pierwszy rzut oka – właściwie nie ma o czym pisać, bo nic się nie stało. Po tym, jak dwa lata temu zapłonęła „Tęcza”, władze Warszawy, rzecz dziwna, spostrzegły, że miasto to nie tylko ciągi ulic, alej i placów, ale też przestrzeń symboliczna – i już w zeszłym roku kazały Marszowi Niepodległości iść inną trasą. Efekt? Niezbyt wielkie – w porównaniu z 2013 r. – utarczki z policją na rondzie Waszyngtona. Kto oczekiwał w zeszłym roku przemocy, ten srodze się zawiódł; kto oczekiwał jej przedwczoraj, zawiódł się jeszcze srożej. Obyło się bez podpalania, bez burzenia, bez niszczenia, bez rzucania kostką brukową. Dlaczego więc Marsz Niepodległości wzbudza niepokój?
Jeśli się dobrze zastanowić, powinien przecież wzbudzać śmiech – i wśród wielu wzbudzał. Jak symbolem tego sprzed dwóch lat stało się słynne zdjęcie autorstwa Jakuba Szymczuka z płonącą „Tęczą” i młodym mężczyzną, który na jej tle unosi polską flagę, tak symbolem tegorocznego może stać się fotografia trzymanego przez kilku narodowców transparentu z ciekawym napisem: „Wolimy kotleta od Mahometa”. Gdy zdjęcie zostało udostępnione na profilu jednego z bardziej znanych wśród inteligencji fejsbukowiczów, natychmiast rozpoczęła się gra w podobne wierszyki: „Wolę bigos od afrykańskich amigos”, „Gdy zjadasz tatara, triumfuje muzułmanów wiara” i tym podobne. Rechotano gromko, inteligentnie, w kułak, rechotano również, gdy ktoś zamieścił zdjęcie zmęczonych uczestników marszu – w którym główne hasła były hasłami antyuchodźczymi – jak, strudzeni, posilają się kebabem. Trudno, po prawdzie, było nie rechotać.
Pytanie jednak – jakiej natury był to rechot. Klasowej? Tak proponuje Rafał Betlejewski w tekście opublikowanym przez Medium Publiczne; wydaje mi się to trafna diagnoza, tyle że spóźniona o dwa lata. Klasowo można było postrzegać Marsz z roku 2013, kiedy narodowcy spalili „Tęczę” stojącą na – użyję podobnej do Betlejewskiego retoryki – ulubionym placu warszawskiej klasy próżniaczej. Wtedy faktycznie mieliśmy do czynienia ze świadomym politycznie gniewem tych, którzy uświadomili sobie dwie rzeczy: po pierwsze, że mają ogromną, polityczną siłę; po drugie – że nie mają żadnej politycznej reprezentacji.
Nie chodziło jednak o klasę definiowaną przez status majątkowy – jak przekonuje Maciej Gdula, większość narodowców to przedstawiciele warstwy średniej – ale o tę, do której zalicza go pogląd na rzeczywistość. Kto w 2013 r. patrzył, jak płonie „Tęcza”, mógł być już pewien, że najbliższe wybory parlamentarne wygra PiS, a sporą szansę będzie mieć ugrupowanie jawnie antyestablishmentowe – niektórzy wymieniali nawet pod nosem nazwisko Pawła Kukiza.
Dokładnie rok później, 11 listopada 2014 r., Jarosław Kaczyński, trzymający – według Roberta Krasowskiego – narodowców pod butem od dwóch dekad, ogłosił Andrzeja Dudę kandydatem na urząd prezydenta RP. Z początku nikt tej propozycji nie traktował poważnie – zwłaszcza media, które są dla narodowców symbolem wszelkiego zła i to pogląd na nie jest charakterystyczny dla tego, co Betlejewski nazywa klasowością. Rzuciły się one na Dudę dopiero na finiszu kampanii i bardzo prawdopodobne jest, że właśnie swoim rzuceniem się zapewniły mu wygraną w środowisku narodowym, które mogło Dudę po prostu zbojkotować. Chodziło nie tyle o zapewnienie zwycięstwa PiS-owi, co o zaoranie symboli establishmentu. Stało się. Symbole zostały zgnojone, upodlone, zaorane. Niektóre zaorały się same.
Co mamy teraz? Narodowców, którzy wciąż są ogromną polityczną siłą (jako jedyna grupa w Polsce, która nie boi się używać nagiej przemocy) i nie mają się przeciw komu zbuntować. Udało się: Tusk w Brukseli, Platforma słaba jak nigdy, lewicy w sejmie brak, nawet kilku swoich weszło do Parlamentu pod szyldem Kukiza. Najzabawniejsza i jednocześnie najsmutniejsza pamiątka środowego marszu to dwóch panów skaczących wokół dziennikarki Polsatu, wołających przy tym: „Jeb…ć Tuska, jeb…ć Żydów, jeb…ć TVN”. Kiedy dziennikarka uświadamia, że to jednak Polsat – konsternacja obraca panom twarze w kamień.
Oczywiście symboliczny wróg na tegorocznym Marszu był – był nim uchodźca. Przeciw niemu występował przemawiający do narodowców jako pierwszy ks. Jacek Międlar; i to z pobicia we Wrocławiu Syryjczyka – chrześcijanina, nawiasem mówiąc – cieszyli się użytkownicy Facebooka zgromadzeni na fanpage’u Marszu Niepodległości tydzień wcześniej. Gdyby w Warszawie był jakiś symbol imigracji, to w jego stronę poleciałyby kamienie. Problem w tym, że symbolu nie ma, tak jak w Polsce nie ma uchodźców. Wróg pozostaje więc wrogiem wyimaginowanym, jak ów Żyd wyzywany obok TVN-u i Tuska. I właśnie owo wyimaginowanie go jest groźne.
Imaginuje się bowiem wroga na dwóch poziomach. Po pierwsze – politycznym; po drugie – realnym. Jeśli chodzi o ten pierwszy – za kilka tygodni narodowcy spostrzegą, że nikt, komu dali polityczną reprezentację, nie zrealizuje ich postulatów. Chociaż PiS w czasie kampanii wyborczej puszczał do nich oko (czynił to też w maju 2015 r. Duda, zadając Komorowskiemu pytanie o Jedwabne), znalazłszy się u władzy, szybko o nich zapomni. Na poziomie realnym – świadomość braku fizycznej obecności wroga zaowocuje gigantyczną frustracją, której zapach już wczoraj unosił się nad Marszem Niepodległości, frustracją, że nie ma, kogo uderzyć, i nie ma, czego podpalić.
Można się więc śmiać z w istocie komicznego i absurdalnego hasła: „Wolę kotleta od Mahometa”. Myślę, że nawet część narodowców wybuchła na jego widok dzikim rechotem. Problem w tym, że frustrację tych, którzy wczoraj krzyczeli: „Polska dla Polaków!”, świadomość własnej śmieszności jedynie pogłębi. I to, kogo sobie wybiorą na realnego i fizycznego wroga, może być groźne.