Teoria nie do zdarcia

Cztery dekady temu argentyński politolog Guillermo O’Donnell sformułował hipotezę, która do tej pory uznawana jest za klucz do zrozumienia wahań w polityce makroekonomicznej Argentyny ostatniego stulecia [1].

O’Donnell wskazał na występujący w społeczeństwie tego kraju jaskrawy konflikt interesów pomiędzy sektorem eksportowym a pracownikami przemysłu. Zauważył, że eksporterzy produktów rolnych byli głównymi dostarczycielami dewiz potrzebnych do sfinansowania importu, w tym zakupu maszyn i części składowych wykorzystywanych przez przemysł. Aby zachować międzynarodową konkurencyjność, eksporterzy potrzebowali „konkurencyjnego” kursu walutowego, czyli peso relatywnie taniego w stosunku do dolara. Jednak taki kurs przekładał się na droższy import, a tym samym na mniejszą siłę nabywczą robotników. Tymczasem przemysł odgrywał wiodącą rolę jako źródło miejsc pracy w gospodarce narodowej.

Sytuację dodatkowo komplikowała struktura argentyńskiego eksportu. Za granicę sprzedawano głównie produkty rolne, takie jak pszenica, mięso i produkty mleczne, pokrywające się z koszykiem konsumpcji bazowej. Tym samym rozwój eksportu przekładał się na wzrost cen produktów spożywczych w kraju, jeszcze bardziej ograniczając siłę nabywczą robotników.

Skoro interesy eksporterów i robotników były nie do pogodzenia, decydującą rolę w polityce Argentyny odgrywała klasa średnia i średnia-wyższa, co jakiś czas zmieniające front.

Gdy rząd realizował politykę typu „stop” – opartą na dewaluacji, cięciach budżetowych, ograniczeniach wynagrodzeń i wysokich stopach procentowych – należący do bogatej burżuazji właściciele fabryk i przedsiębiorstw oraz inteligencja zaczynali z czasem obawiać się wybuchu protestów społecznych przeciwko recesji, spadkowi realnych wynagrodzeń i wzrostowi cen produktów spożywczych. Wówczas wspierali grupę zwolenników polityki typu „go”, obejmującej przede wszystkim robotników i drobnomieszczaństwo.

Polityka typu „go” zakłada wzrost wydatków budżetowych, uwolnienie wzrostu wynagrodzeń oraz niskie stopy procentowe. To wszystko sprzyjało uspokojeniu nastrojów społecznych, wzrostowi PKB, pobudzeniu koniunktury, zwiększeniu zatrudnienia i spadkowi cen produktów spożywczych. Zarazem jednak rosła inflacja, a waluta ulegała nadmiernemu wzmocnieniu, w dłuższym okresie hamując eksport i pobudzając wzrost importu. A ponieważ eksport produktów rolnych odpowiedzialny był za dostarczenie dewiz niezbędnych dla zrównoważenia bilansu płatniczego, z czasem gospodarka zaczynała cierpieć na niedobór rezerw walutowych.

To skłaniało bogatą burżuazję do ponownej zmiany frontu. Wspierała koalicję zwolenników polityki typu „stop”. Dochodziło do dewaluacji, cięć budżetowych, podwyżki stóp procentowych i ograniczenia wzrostu wynagrodzeń. Zamykał się jeden cykl „stop and go”, a zaczynał kolejny.

Po Kirchnerach potop?

Od tego czasu, gdy O’Donnell formułował swoją hipotezę, struktura społeczna i gospodarcza Argentyny uległa głębokim przekształceniom. Nie ma już tak wyraźnego konfliktu interesów między klasą robotniczą a eksporterami surowców naturalnych. Koszyk produktów eksportowych Argentyny nie pokrywa się już z koszykiem konsumpcji bazowej. Głównymi surowcami eksportowanymi nie są już mięso i pszenica, ale produkty pochodzące z uprawy soi, kukurydzy i słonecznika – oraz samochody. Z kolei przemysł wytwarza już nie 40 proc., a tylko 30 proc. PKB. Jednym słowem: trudno doszukiwać się podstaw strukturalnych pod dalsze obowiązywanie logiki „stop and go”.

A jednak, z politycznego punktu widzenia obserwujemy w tej chwili nic innego, jak właśnie przejście od „go” do „stop”. Podczas dwunastu lat rządów Nestora Kirchnera (2003–2007) i Cristiny Fernández de Kirchner (2007–2015) doszło w Argentynie do ekspansji wydatków, co obecnie przekłada się na wysoką, ponad 25-procentową inflację, wzmocnienie waluty narodowej, spadek eksportu oraz niedobór rezerw walutowych.

Aby uniknąć konieczności podejmowania politycznie niepopularnych i ryzykownych działań, rząd Cristiny Kirchner wybierał w ostatnich latach rozwiązania krótkoterminowe, polegające na reglamentacji walut oraz ścisłej kontroli wymiany handlowej. Jednak efekty tej polityki (dalszy spadek eksportu i wzmożona ucieczka kapitałów za granicę) kazały wątpić w to, czy na dłuższą metę wystarczy ona do odbudowy stanu rezerw i zrównoważenia bilansu płatniczego. Niektórzy ekonomiści przestrzegali, że to już nawet nie jest „stop and go”, lecz – tak samo jak przed spektakularnym kryzysem argentyńskim z 2001 r. – lekkomyślne „go and crash”.

Wiele wskazuje na to, że dopiero nowy prezydent kraju, lider centroprawicy Mauricio Macri, będzie musiał przeprowadzić bolesne, ale niezbędne reformy – w tym dewaluację, cięcia budżetowe oraz urealnienie cen energii elektrycznej i transportu. Zresztą Macri wcale nie ukrywał tej potrzeby przed elektoratem. Podczas kampanii prezydenckiej obiecywał „hurtową” zmianę w polityce gospodarczej. I mimo to wygrał, przekonując do siebie wielu wcześniejszych zwolenników Kirchnerów spośród argentyńskiej klasy średniej. Także z tego powodu można mówić o nowym etapie cyklu „stop and go”.

Nie tylko Argentyna

Zwycięstwo Mauricia Macriego może też wyznaczyć symboliczny początek nowego cyklu politycznego i gospodarczego w całej Ameryce Łacińskiej.

Przez ostatnie dwie dekady obserwowaliśmy w tym regionie proces obejmowania władzy przez mniej lub bardziej populistyczną lewicę, m.in. w Brazylii, Boliwii, Chile, Ekwadorze, Peru, Urugwaju, Wenezueli. Okres ten zbiegł się z wyjątkowo sprzyjającą koniunkturą międzynarodową na surowce naturalne, w których eksporcie specjalizuje się większość latynoskich gospodarek. Dzięki temu Hugo Chávez w Wenezueli, Lula da Silva w Brazylii, a w ślad za nimi wielu innych przywódców w regionie mogło sfinansować ambitne programy społeczne.

Ale okres prosperity skończył się i teraz brakuje środków na pokrycie rozdmuchanych budżetów. Jednocześnie latynoska lewica utraciła wcześniej oczywiste punkty odniesienia. Jak tu dalej być antyimperialistą, jeśli Kuba braci Castro jedna się ze Stanami Zjednoczonymi? Jak tu nawiązywać do legendy Hugo Chaveza, jeżeli Wenezuela pod sterami jego następcy, Nicolasa Maduro, stacza się w kierunku autokracji i narkopaństwa; zbankrutowanego, mimo tego że siedzi na największych w świecie rezerwach ropy naftowej? Jak tu inspirować się Brazylią i Argentyną, jeżeli afery korupcyjne podważyły wiarygodność Luli da Silvy i Dilmy Rousseff z jednej strony, a Nestora i Cristiny Kirchner z drugiej?

To w dużej mierze z tych powodów inny kandydat centroprawicy, Aécio Neves, prawie wygrał w ubiegłym roku wybory prezydenckie w Brazylii. Ostatecznie Dilmie Rousseff udało się nastraszyć społeczeństwo, że przegrana lewicy oznaczałaby koniec subsydiów społecznych. Daniel Scioli, który reprezentował „kirchneryzm” w tegorocznych wyborach prezydenckich w Argentynie, próbował powtórzyć tę samą sztuczkę. Ale jemu już się nie udało.

Zwycięstwo Mauricia Macriego na pewno pozwoli nabrać wiatru w żagle opozycji demokratycznej w Wenezueli (która 6 grudnia powinna pokonać chavistów w wyborach parlamentarnych) oraz partiom centroprawicowym w Brazylii i Chile. Jeżeli miałoby to zapowiadać bardziej odpowiedzialną politykę makroekonomiczną, lecz bez radykalnego zakwestionowania logiki programów społecznych wprowadzonych przez lewicę, wówczas tego rodzaju „stop” wyszedłby wielu latynoskim społeczeństwom i gospodarkom na dobre.

Niemniej w przypadku Argentyny zadanie stojące przed nowym rządem polega na rozminowaniu tykającej bomby pozostawionej przez poprzednią ekipę. Dlatego trzeba trzymać kciuki, że to będzie tylko „stop”, a nie „crash”.

Przypis:

[1] Guillermo O’Donnell, „State and Alliances in Argentina 1956–1976”, „Journal of Development Studies”, vol 15, nr 1, s. 3–33, 1978.