We współczesnych państwach demokratycznych istnieje trójpodział władz. Władza sądownicza jest niezależna od ustawodawczej, która z kolei jest przez obywateli sprawowana pośrednio przez wybieranych w powszechnych, bezpośrednich i tajnych wyborach reprezentantów. Władza wykonawcza zaś podlega kontroli parlamentarnej. Demokracja istnieje zatem dopóty, i to jest jej minimalny wymóg, dopóki istnieje też realny podział władz, a obywatele mogą wybierać swoich reprezentantów w uczciwych wyborach. Jeśli lud ma rzeczywisty wpływ na władzę i współdecyduje o niej, możemy mówić o ustroju demokratycznym.

Na straży podziału władz stoi Konstytucja, a na jej straży – Trybunał Konstytucyjny. Dopóki więc władza jej nie zmieni albo nie sparaliżuje prac Trybunału, będzie spełniony minimalny i formalno-instytucjonalny warunek demokracji. Z tej perspektywy nie powinna dziwić wrzawa medialna wokół ustawy o Trybunale Konstytucyjnym wywołana ostatnimi działaniami Prawa i Sprawiedliwości. I choć jeszcze daleko nam do systemu antydemokratycznego, to zrozumiałe, że jawna zmiana prawa, przeprowadzona w celu uzyskania większej politycznej kontroli, a więc potencjalnie osłabiająca specjalnie zaprojektowane hamulce i bezpieczniki przeciwko nadużyciom władzy, budzi niepokój.

Prawo jednak zawsze można obejść. Bezpieczniki w postaci decentralizacji i rozdziału władz funkcjonują, o ile istnieje konsensus społeczny potwierdzany codzienną praktyką. Aby demokracja działała, potrzebne są zatem poza elementami formalno-systemowymi elementy społeczne związane nie tyle z prawem i regułami, co z praktykami społecznymi. Takim elementem jest praworządność, czyli zgoda polityków i obywateli na przestrzeganie reguł gry w spluralizowanym społeczeństwie. Jedną z nich jest na przykład uznanie, że prawo obowiązuje co do zasady wszystkich w tym samym stopniu.

Okazuje się więc, że to my jesteśmy ostatecznymi obrońcami demokracji. Jeśli obywatele nie będą bronili tego ustroju, nic nie powstrzyma większości przed sprawowaniem rządów tylko według swojej woli. Leży to zarówno w interesie większości, jak i mniejszości. Potrzebny jest zatem minimalny konsensus dotyczący zasadniczych praw i obowiązków, a także tego, co nie powinno podlegać regulacjom. Poza dyskusją winno być poszanowanie dla państwa prawa, konstytucyjnego podziału władz, praw gwarantujących podstawowe wolności obywatelskie, niezawisłości sądów, w tym także Trybunału Konstytucyjnego jako jedynego ciała stwierdzającego prawowitość i legalność ustaw.

Miarą jakości demokracji jest samoograniczenie swojej władzy przez większość. Niestety wymóg ten jest tak trudny, a rozkosze władzy tak kuszące, że żadnemu rządowi w Polsce po 1989 r. nie udało się tego kryterium cakowicie spełnić. Zmiany prawa na swoją korzyść dokonywały zarówno rządy SLD, jak i PO. Natomiast po raz pierwszy od czasów „falandyzacji” prawa z początku lat 90. mamy do czynienia z tak ostentacyjną próbą powrotu do idei konstytucji à la carte – uznania, że decyzje rządu nie muszą mieścić się w granicach regulacji konstytucyjnych. Z tej perspektywy konstytucja przestaje być ostateczną podstawą prawomocności działań politycznych i staje się jedynie pewnym ogólnym wzorem, który władza może na bieżąco interpretować w zależności od swoich własnych potrzeb i celów. A to w logice działania liberalnej demokracji na pewno się nie mieści.