Tytuł najnowszej powieści Salmana Rushdiego – „Dwa lata, osiem miesięcy i dwadzieścia osiem nocy” – już raz pojawił się w historii literatury, z tym, że użyto wówczas jednej jednostki miary. Brzmiał wtedy: „Tysiąc i jedna noc”. Kto to obliczy, może sarknąć: znów to samo. Znowu Rushdie ze swoim postkolonialnym backgroundem pisarza urodzonego w Bombaju, ale wykształconego w Cambridge będzie zapraszał czytelnika na wyprawę do świata, którego podstawowym budulcem jest orientalna baśń; znowu będzie proponował literaturę mniej lub bardziej eskapistyczną, która stara się uciec od problemów współczesności. No, właśnie – czy znowu?
Dotychczasowe powieści Rushdiego można by, z grubsza, podzielić na dwa typy. Pierwszy z nich obejmuje potężne, opasłe tomy, w których mieszają się epoki i w których realizm przeplata się z fantastyką, co służy jedynie za punkt wyjścia do opowiedzenia mniej lub bardziej nierealnej zajmującej historii. W takich powieściach, jak „Ziemia pod jej stopami”, „Śalimar klaun”, „Ostatnie westchnienie Maura” czy – last but not least – „Dzieci Północy” i „Szatańskie wersety” Rushdie wypracował własną odmianę realizmu magicznego. O ile ten, który znamy z powieści autorów południowoamerykańskich, czerpał swoją niesamowitość z samego klimatu opisywanego świata (to chyba Marquez powiedział kiedyś, że jeśli zachodni czytelnik przeczyta o czerwonych kokardach zawieszonych w chilijskim miasteczku po to, by odgonić szarańczę, uzna to za wymysł pisarza, choć jest to opis prawdziwego zdarzenia), o tyle realizm magiczny Rushdiego zasadzał się na czymś innym: na przemieszaniu porządków sacrum i profanum, kierowaniu się przez pisarza logiką baśni, mitu i metafory, w której spadające na ziemię i żyjące wśród ludzi anioły były rzeczą zupełnie normalną. Jedynym ograniczeniem opowieści pozostawała tu wyobraźnia.
Do drugiego typu literatury, która wyszła spod pióra Brytyjczyka, należą utwory krótsze, z mniejszym natężeniem fantastyki, koncentrujące się na współczesnych problemach. Do takich można zaliczyć „Wstyd”, powieść o Pakistanie, secesji Bangladeszu i egzekucji Ali Bhutto, i książkę, do której, jak sądzę, „Dwóm latom, ośmiu miesiącom i dwudziestu ośmiu nocom” jest najbliżej, czyli „Furię”. Pisana przez Rushdiego wprzódy jako opowiadanie na Targi Książki w Amsterdamie w 2000 r. rozrosła się ona w powieść i ukazała w rok po planowanej premierze. Do amerykańskich księgarń trafiła dokładnie 11 września 2001 r., w dzień zamachu na World Trade Center. Była to sytuacja niemal identyczna, jak ta z „Uległością” Houellebecqa, z tym, że Rushdie nie okazał się prorokiem czasów, które mają nadejść, ale kronikarzem rzeczywistości, która zniknęła – świata „złotego wieku” i jego stolicy, miasta kipiącego od pieniędzy, w którym „czynsze i ceny nieruchomości nigdy nie były wyższe, a w przemyśle odzieżowym powszechnie uważano, że moda nigdy nie była tak modna. Z każdą godziną otwierano nowe restauracje. Sklepy, salony i galerie z ledwością zaspokajały szalony popyt na coraz bardziej wyszukane towary…”. Stolicą świata, który przeminął w dniu premiery „Furii”, był Nowy Jork, miejsce zamieszkania Rushdiego. Miasto na wschodnim wybrzeżu USA służy także za setting najnowszej powieści Rushdiego – kluczowy, ale nie jedyny. Mamy tu też Hiszpanię sprzed kilkunastu wieków, jak również Peristan – tajemniczy, czarodziejski świat, który przylega do ludzkiego.
Kim pan jest, panie Rushdie?
O napisanie eseju o „Dwóch latach…” brytyjski „The Guardian” nieprzypadkowo poprosił Ursulę K. Le Guin. Gdyby czytać powieść Rushdiego tylko na poziomie fabuły, łatwo można by uznać, że mamy do czynienia z (w najlepszym wypadku) fantastyką lub (w najgorszym wypadku) powieścią young adult z filozoficznym zacięciem. Oto, kilkaset lat temu, filozof imieniem Ibn Ruszd, szerzej znany jako Awerroes, lekarz, prawoznawca i zajadły racjonalista, postanowił wejść w spór z nieżyjącym już mistykiem Abu Hamidem al-Ghazalim, zwolennikiem podporządkowania filozofii prymatowi teologii. O tym ostatnim Ibn Ruszd powiadał: „twierdził on, że bawełna zaczyna się palić, bo doprowadził do tego Bóg, bo w boskim wszechświecie jedynym prawem jest wola Boga”. Za krytykę tych poglądów Awerroes zapłacił wygnaniem i niesławą. Ortodoksyjni teologowie umieścili jego dzieła na liście ksiąg zakazanych i spalili je na rynku w Kordobie. O jego banicji w dzisiejszej Andaluzji historycy wiedzą niewiele. W swojej powieści Rushdie każe podczas wygnania Ibn Ruszdowi spotkać niejaką Dunię. Dunia, mieszkanka Peristanu, jest dżinniją: choć żyje wiecznie i niewiele ma z ludźmi wspólnego, może się do nich upodobniać, przebywać z nimi i wchodzić w relacje miłosne. Taką też nawiązuje z Ibn Ruszdem: płodzi z nim dzieci, które następnie płodzą własne dzieci, i prawie tysiąc lat później potomkowie potomków Dunii i Ibn Ruszda (czwórka nowojorczyków: ogrodnik Geronimo Manezes, kompozytor Hugo Casterbridge, niespełniony autor komiksów Jimmy Kapoor i powieściowa femme fatale, Teresa Saca) mają stanąć do walki ze złymi dżinnami (Zumurrudem Wspaniałym i jego trzema towarzyszami), którzy chcą opanować ziemię. Tyle fabuły.
Brzmi jak mniej lub bardziej naiwne fantasy? Z całą sympatią dla Rushdiego, jego erudycji i umiejętności konstruowania wciągających fabuł – brzmi. W wywiadzie z amerykańską stacją telewizyjną NBC autor „Szatańskich wersetów” zapytany, co chciał swoją powieścią osiągnąć, stwierdził, że przede wszystkim pragnął dać czytelnikowi przyjemność lektury. I daje ją. Nie da się ukryć, że przyjemność lektury płynąca z „Dwóch lat…” jest ogromna. Od pisarza, który od lat jest sztandarowym kandydatem do Nobla, zwykło się jednak wymagać czegoś więcej. Zaś Rushdie zdaje się przed tym czymś więcej niż asekurować, uczyniwszy mottem do swojego dzieła fragment z Italo Calvino: „Zamiast zmusić się do napisania książki, którą powinienem napisać, powieści, której się po mnie spodziewano, spłodziłem taką książkę, jaką sam chciałbym przeczytać, pióra nieznanego autora, z innej epoki i z innego kraju, znalezioną na strychu”. By zrozumieć, dlaczego to asekuranctwo Rushdiego jest tylko pozorne, warto zadać pytanie: jakiej powieści się po Rushdiem spodziewano i kim właściwie jest dzisiaj Salman Rushdie?
Przecież nie tylko wielkim pisarzem, ale też medialną figurą, umiejętnie zarządzającą swoim medialnym image’em (półtora miliona obserwujących na Twitterze nie bierze się znikąd). Fatwa przemieniła go w symbol imigranta, który wszedł całkowicie w zachodnią kulturę, ubogacając ją swoim indyjskim doświadczeniem, ale też uznając prymat zachodniego racjonalizmu nad wschodnim światem sacrum. Za to wejście sporo zresztą zapłacił; jak wyglądało jego życie, kiedy ukrywał się przed islamistami, dowiedzieliśmy się z wydanej w 2012 r. autobiografii „Joseph Anton”.
Rushdie jest więc przede wszystkim symbolem racjonalisty i ateisty, przypominającym Zachodowi o jego oświeceniowych wartościach. Spodziewano się po nim zatem powieści, która może stanowić pochwałę racjonalistycznej postawy. Rushdie sprezentował jednak czytelnikom coś zupełnie odwrotnego – utwór, który stara się odpowiedzieć na pytanie, czy bez istnienia Boga możliwa jest jakakolwiek transcendencja.
Ludzkość, która świętuje samą siebie
Nieprzypadkowo racjonalista Awerroes nazywa się w „Dwóch latach…” Ibn Ruszdem. To na cześć filozofa ojciec pisarza przybrał właśnie nazwisko Rushdie. Gdyby spojrzeć na tę postać przez pryzmat wyznawanych przez nią poglądów, można by powiedzieć, że dawno Brytyjczyk nie stworzył równie tragicznego bohatera. W końcu miłością twardo stąpającego po ziemi racjonalisty jest postać ze świata nadprzyrodzonego. Problem w tym, że w wykreowanym przez Rushdiego świecie dżinnija Dunia (jej imię nawiązuje z kolei do Dunjazady, siostry Szeherezady i autorki pomysłu, by ta uwiodła sułtana Szachrijara swoimi opowieściami) także jest sceptyczna wobec teologicznych przekonań Al-Ghazalego i sprowadza je do absurdu: „A więc wszystko może się zdarzyć, jeśli tak zadecyduje Bóg – powiedziała. – Na przykład czyjeś stopy mogłyby oderwać się od ziemi i ten ktoś zacząłby się unosić w powietrzu. – Cud – wyjaśnił Ibn Ruszd – to zmiana przez Boga reguł, wedle których zwykle się gra, a jeśli tego nie rozumiemy, to dlatego, że Bóg ostatecznie jest niewysłowiony, co znaczy, że nasz rozum nie jest w stanie go zgłębić”.
Taki niezgłębiony cud w powieści Rushdiego następuje, gdy świat najeżdża Zumurrud Wspaniały i jego trzej sojusznicy; daleki potomek Dunii i filozofa, ogrodnik Geronimo, zaczyna unosić się nad ziemią. Następuje czas, który narratorzy „Dwóch lat, ośmiu miesięcy i dwudziestu ośmiu nocy” nazywają epoką dziwowisk: ożywają postaci z komiksów, mitologiczni bohaterowie popkultury (nieprzypadkowo na okładce polskiego wydania powieści Rushdiego dżinn wysuwa się w dymie z puszki popularnego napoju gazowanego), nad światem przetaczają się tornada.
Ci apokryficzni narratorzy nowej powieści Rushdiego są szczególnie ciekawi. Opowiadają oni historię z przyszłości. Jak dalekiej? Tego nie wiadomo. Wiadomo jednak, że jest to dziwny świat, który już nie przenika się z przylegającym doń światem dżinnów. Nie ma w nim więc żadnych elementów niesamowitości, między innymi – snów. Mówią apokryfiści: „Jesteśmy szczęśliwi. Znajdujemy radość we wszystkim. (…) Ale noce mijają niemo. Może minąć tysiąc i jedna noc, ale mijają w ciszy, jak armia duchów, które stąpają bezgłośnie, maszerując niewidzialnie przez ciemność, niesłyszane, niewidziane, gdy my żyjemy, starzejemy się i umieramy”. To przyszłość, w której wygrał nie mądry, umiarkowany i pełen pokory racjonalizm Ibn Ruszda, ale racjonalizm w zwulgaryzowanej wersji – świat pozbawiony jakichkolwiek konfliktów i jakichkolwiek marzeń. To także świat, w którym niemożliwa jest jakakolwiek opowieść, uwiedzenie przez jakąkolwiek fikcję, która wydaje się jego obywatelom nierealna. „Akceptujemy się w całości”, twierdzą apokryfiści. Ujmując to po heglowsku, należałoby powiedzieć, że ludzkość, dotarłszy do tysiąclecia, w którym snuta jest narracja, świętuje samą siebie. To świętowanie implikuje rozleniwienie i zanik siły wyobraźni, na tym etapie ludzkości niepotrzebnej i zbędnej.
Zwycięstwo rozumu pozbawionego wyobraźni
W „Furii” Rushdie opisywał tragedię człowieka bawiącego się w Boga. Był nim profesor Malik Solanka, skromny historyk idei, któremu sławę i fortunę przynoszą niezwykłe, obdarzone niemal sztuczną inteligencją lalki „Rozumki”. Świat, w którym Rushdie pisał tamtą powieść, wydawał się rzeczywistością, w jakiej człowiek posiadł wszelką kontrolę nad swoimi instynktami. Świat, w którym Brytyjczyk pisał „Dwa lata, osiem miesięcy i dwadzieścia osiem dni” to z kolei świat, w jakim ta kontrola okazała się pozorna. Jego najnowszą powieść otwiera grafika Francisco Goi, słynną rycina nr 43. z „Kaprysów”, pod którą widnieje pełny podpis: „Wyobraźnia pozbawiona rozumu rodzi niemożliwe potwory; zjednoczona z nim jest matką sztuki i źródłem jej cudów”. Religijne wzmożenie na modłę Al-Ghazalego Rushdie zdaje się interpretować właśnie jako zwycięstwo wyobraźni, nad którą rozum nie panuje. Ostrzega przed nim, ale ostrzega także przed czymś odwrotnym – zwycięstwem rozumu pozbawionego wyobraźni.
Gdyby próbować odpowiedzieć na postawione przez Salmana Rushdiego pytanie – czy możliwa jest transcendencja nie tyle bez istnienia Boga, ile bez samej jego idei? – odpowiedź, jakiej można udzielić na podstawie „Dwóch lat, ośmiu miesięcy i dwudziestu ośmiu nocy” jest jak najbardziej twierdząca. Transcendencja, wedle Rushdiego, nie wymaga Boga i boskich ograniczeń, czyli ograniczeń, które wynikają, a raczej nie wynikają z samej wyobraźni. Wymaga ograniczeń oświeceniowych, które bez wyobraźni stworzyłyby świat smutny i płaski. Autor „Szatańskich wersetów” napisał diagnozę współczesnego, oscylującego między radykalnym racjonalizmem a religijnymi fanatyzmami, świata i połączył dwa, osobne do tej pory nurty swojej twórczości – magiczny realizm i interpretację współczesności – w ogromną pochwałę literatury jako tego rodzaju transcendencji i magii, które przez dwa lata, osiem miesięcy i dwadzieścia osiem nocy motały szacha Szachrijara, by w końcu kazać mu poślubić Szeherezadę.
Książka:
Salman Rushdie, „Dwa lata, osiem miesięcy i dwadzieścia osiem nocy”, przeł. Jerzy Kozłowski, Dom Wydawniczy Rebis, Poznań 2015.