„Czy wy naprawdę nie rozumiecie zasad liberalnej demokracji?”, taki komentarz pojawił się pod jednym z naszych komentarzy przypominających, że nowy rząd nie tylko nie zyskał poparcia większości obywateli, ale nawet tych obywateli, którzy oddali głos w wyborach. „Podstawą liberalnej demokracji parlamentarnej jest dostosowywanie państwa do interesów i światopoglądu większości wyborców. Po to właśnie się odbywają co jakiś czas wybory”, pisał dalej nasz czytelnik. „Jeśli do wyborów idzie 10 proc. i z tych 10 proc. głosujących, większość zagłosuje na partię […], partia […] ma większość w parlamencie i demokratyczny mandat do urządzania Polski wedle swojego (i oczywiście swoich wyborców) widzimisię”. Słusznie? Nie całkiem.
Już w szkole podstawowej uczymy się, że „demokracja” z greckiego oznacza „władzę ludu”, ale co to znaczy, że w demokracji „rządzi lud”? Nigdy przecież w praktyce nie zdarza się tak, że wszyscy – nawet w niewielkiej grupie – całkowicie się ze sobą zgadzają. Niezgoda jest tym bardziej prawdopodobna, im grupa większa i bardziej zróżnicowana, a w 40-milionowym społeczeństwie jest ona właściwie nieunikniona. Rządy ludu, o których mowa w definicji demokracji, są więc rządami całości ludu tylko w tym sensie, że każdy ma prawo ubiegać się o władzę. Ale ostatecznie sprawują ja reprezentanci tylko pewnej części społeczeństwa, zwykle mniejszościowej. Demokracja to zatem wbrew pozorom nie tyle „rządy ludu”, ani nie nawet „rządy większości”, co rządy najlepiej zorganizowanej lub najaktywniejszej mniejszości, której w danym momencie udaje się zyskać najwięcej głosów. Tak też jest w przypadku bieżącej sytuacji w Polsce i tak było przez ostatnich 25 lat – żadna partia nie tylko nie przekonała do siebie większości wszystkich Polaków, ale nawet większości tych, którzy korzystali z prawa do głosowania.
Cóż z tego – odpowiadają w tym miejscu zwolennicy obecnych działań rządu – skoro partia Jarosława Kaczyńskiego zwyciężyła, liczba oddanych na nią głosów nie ma żadnego znaczenia. Choćby PiS wygrało, zdobywając ledwie 10 proc. głosów, mogłoby, jak pisał nasz czytelnik, „urządzać Polskę według własnego (i swoich wyborców) widzimisię”.
I znów – sprawa nie jest tak prosta. Zwycięzca ma prawo wprowadzać zapowiedziane w kampanii ustawy, lecz nie oznacza to, że może przegłosować każdą ustawę. Czy zwycięzca wyborów mógłby podjąć decyzję o anulowaniu wyborów kolejnych albo delegalizacji partii opozycyjnych i tym samym przyznać sobie pełną władzę? W takim wypadku demokracja kończyłaby się zawsze po pierwszych wyborach. To między innymi w celu uniknięcia takiej sytuacji część zasad ustrojowych – zawartych w Konstytucji – ze względu na ich fundamentalne znaczenie dla ustroju demokratycznego, ma status specjalny, a dla ich zmiany potrzeba specjalnej większości głosów, której PiS obecnie nie ma.
Jeśli jednak obecnej władzy nie odpowiada obowiązująca ustawa zasadnicza – a „exposé” Jarosława Kaczyńskiego nie pozostawia wątpliwości, że tak jest – nic nie stoi na przeszkodzie, by ją zmienić. Należy jednak zyskać odpowiednio duże poparcie. PiS tymczasem wybiera drogę na skróty i zamiast przekonać większą liczbę Polaków do tego, że partyjna wizja zmiany kraju jest słuszna, dokonuje zmian marginalizując instytucje powołane do kontroli parlamentarnej większości, takie jak Trybunał Konstytucyjny.
Co ciekawe, najważniejsze z ustaw proponowanych przez PiS w kampanii wyborczej – takie jak ustawa „500+”, zwiększenie wydatków na armię, przywrócenie dawnego wieku rozpoczęcia edukacji szkolnej, likwidacja gimnazjów itd. – nie wymagają zmiany Konstytucji. Próba zdominowania Trybunału może sugerować więc, że nowy rząd będzie chciał wprowadzić prawa, które z dzisiejszego punktu widzenia uznalibyśmy za konstytucyjnie wątpliwe. Takim prawem mogłaby być chociażby radykalna ustawa lustracyjna, pozbawiająca część obywateli części praw obywatelskich lub ustawa radykalnie zmieniająca ordynację wyborczą, np. dodająca zwycięzcy wyborów premię w postaci dodatkowych 100 posłów. W tym drugim wypadku mielibyśmy do czynienia z naruszeniem wpisanej do Konstytucji zasady proporcjonalności wyborów. Celem zaś byłoby wprowadzenie reguły faworyzującej największą w danej chwili partię, która pozwalałaby łatwiej osiągnąć większość parlamentarną i przeprowadzić jeszcze bardziej radykalną zmianę ustrojową. Kierunku tej zmiany nie znamy, PiS nie mówił bowiem w kampanii nic o modyfikowaniu Konstytucji, trudno więc twierdzić, że partia ta została wybrana po to, by takich reform dokonać.
Podważenie porządku konstytucyjnego w taki sposób, w jaki robi to obecnie PiS, będzie też miało ten negatywny skutek, że do reszty podważy nie tylko zaufanie obywateli do polityków, ale i polityków do siebie. System demokratyczny opiera się na poszanowaniu najważniejszych zasad politycznej gry. Partie polityczne, które przegrywają w wyborach, uznają zwycięstwo przeciwników i ich prawo do władzy między innymi dlatego że w kolejnych wyborach to one mają szansę zdobyć władzę. Gdyby zaś doszło do sytuacji, w której zwycięzca łamie obowiązujące dotychczas reguły, nic nie stoi na przeszkodzie, by podobnie zachowało się inne ugrupowanie, które wcześniej czy później przejmie władzę po PiS. To z kolei w dłuższej perspektywie grozi eskalacją konfliktu politycznego i zaburzeniem stabilności państwa oraz swobód obywatelskich, czego skutki odczujemy wszyscy.
Jak pisał w słynnej książce „O demokracji w Ameryce” Alexis de Tocqueville: „Znamy tylko jeden sposób uniknięcia deprawacji ludzi: nikomu nie przyznawać wszechwładzy, która posiada nieograniczone prawo poniżania”.