Manifestacje organizowane w całej Polsce przez Komitet Obrony Demokracji nie stanowiły póki co bezpośredniego zagrożenia dla obecnej władzy. Pozwoliły jednak nabrać krzepy politycznym liderom i policzyć się „zwykłym ludziom”, którym nie podobają się działania rządu Zjednoczonej Prawicy. Opornikowa rewolucja wywindowała w sondażach Ryszarda Petru, a niektórych zwolenników PiS skłoniła do szokującej konstatacji, że po drugiej stronie barykady stać mogą „normalni ludzie”.
Odrębność za wszelką cenę
KOD, jeszcze niedawno wyśmiewany w prawicowym internecie, okazał się siłą poważną, w cieple której pobiegły ogrzać się wszystkie opozycyjne stronnictwa. Wśród tych, którzy 12 i 19 grudnia protestowali na ulicach przeciw partyjnemu atakowi na Trybunał Konstytucyjny, zabrakło jednak kolejnego tegorocznego fenomenu politycznego, czyli partii Razem. Zaczyn nowej polskiej lewicy, nie kryjąc, że działania PiS budzą jego niepokój i sprzeciw, stanął pod własnym sztandarem i z nieco odmiennymi hasłami, w myśl których obecna „bitwa o Trybunał” mieści się w szerszym kontekście łamania praw gwarantowanych przez Konstytucję za rządów poprzednich ekip. Co to oznacza dla Partii Razem i dla całej sceny politycznej?
Nie sposób polemizować z Adrianem Zandbergiem, gdy w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej” mówi o konieczności obrony nie tylko formalnych procedur i niezależności konstytucyjnych organów państwa, lecz także praw obywatelskich i socjalnych szerszych grup Polaków. Trudno nie zgodzić się z diagnozą, że dla wielu „zwykłych ludzi” konflikt o Trybunał będzie jedynie awanturą elit, a nadużywanie wielkich słów w rodzaju „totalitaryzm” czy „zamach stanu” tylko rozmywa te pojęcia, o czym wielokrotnie pisaliśmy w „Kulturze Liberalnej”. Jednocześnie Zandberg zapowiedział, że Razem nie zamierza włączać się w budowę „Ponadpolitycznego Frontu Jedności Narodu”, co poprzez analogię z fasadowym ciałem doby PRL nabiera od razu charakteru sarkastycznej deprecjacji Komitetu Obrony Demokracji i opozycji parlamentarnej. To stanowisko jego partia podtrzymuje konsekwentnie.
Dążenia Razem do podkreślania swojej socjaldemokratycznej odrębności i tożsamości są zrozumiałe, szczególnie gdy ma się w pamięci lata ideowej atrofii SLD, pięknoduchostwa Zielonych oraz – delikatnie mówiąc – eklektyzmu Janusza Palikota. Z pewnością dla lewicowców, którzy chcą dochować wierności zasadom, nie każdy sojusz jest znośny. Z perspektywy przekonanego socjaldemokraty żyrowanie sukcesu liberała Ryszarda Petru, którego obecne wypadki wyniosły najwyżej na sondażowej fali, mogłoby zakrawać na zdradę ideałów.
Kogo obchodzi Trybunał?
Wszyscy chcielibyśmy wyjść poza klincz PiS vs. nie-PiS. Jednakże skala działań partii rządzącej w ciągu kilku ostatnich tygodni każe zadać sobie pytanie, czy jest to najlepszy moment – w chwili, kiedy Jarosław Kaczyński przyjął za swoje motto wiersz Dylana Thomasa i w żadnym wypadku „nie wchodzi łagodnie do tej dobrej nocy”. Wręcz przeciwnie, pod jej osłoną uderza coraz mocniej i szybciej.
Zauważmy na początek, że ostatnie wydarzenia jasno wykazały fantomowość wizerunku socjalnego, czy wręcz lewicowego PiS. Realny PiS to przecież partia, która spłaszczała stawki PIT czy likwidowała podatek spadkowy, a teraz stawia na czele resortu finansów osobę powiązaną z Centrum Adama Smitha. To partia, która miast przedstawić spójny pakiet rozwiązań na rzecz polityki społecznej, przyjmuje na swoje sztandary projekt rozdawnictwa pieniędzy w ręce prywatne – na którym stracą najbardziej potrzebujący – stanowiący swego rodzaju mariaż populizmu i konserwatyzmu.
Jednocześnie jest to partia, która zapowiada gwałtowny ideologiczny szturm na nadbudowę. Pragnie skolonizować kulturę, oświatę, politykę historyczną – z mocą, która w życiu nie przyśniłaby się Petru, Neumannowi i Kosiniakowi razem wziętym. Ale przede wszystkim uderza w podstawy funkcjonowania państwa prawa, czego przejawem jest wszystko to, co od kilku tygodni dzieje się wokół Trybunału Konstytucyjnego. Niezależnie od tego, ile za uszami w podobnych sprawach miała poprzednia ekipa, nie uniewinnia się podpalacza domu, dlatego że wcześniej ktoś podpalił śmietnik. Niestety PiS ustawił sytuację w ten sposób, że każda próba dystansu od jednolitego frontu przeciwko jego działaniom, może być tożsama z ich ułatwianiem. Ktoś może powiedzieć – ile razy to słyszeliśmy! Owszem, odpowiadam, ale nigdy chyba nie było to tak zasadne jak dzisiaj, kiedy dotyczy to spraw absolutnie kluczowych dla funkcjonowania naszego państwa.
I tak – wielu „zwykłych ludzi” Trybunał nie obchodzi. Tylko czy w zagospodarowywaniu nowych elektoratów Partia Razem ma schlebiać ich niewiedzy (niezależnie od tego, czy wynika ona z przygniecenia materialnymi trudami życia)? Karol Templewicz w „Nowych Peryferiach” słusznie zwraca uwagę, że formalne procedury to nie wszystko, a dla wielu Polaków, którzy nie mają szczęścia przynależności do warstwy mieszczańskiej czy inteligenckiej, określenie „demokracja” (z takimi jej zwornikami jak Trybunał) to obca ich codziennemu doświadczeniu abstrakcja. Zgadzam się również z Templewiczem, że nie byłoby dla Polski dobrze, gdyby obecny bieg wydarzeń miał doprowadzić do nowej dychotomizacji wyboru politycznego – tylko między liberałami w typie Petru a konserwatystami w typie Kaczyńskiego. I nie chodzi tu o osobiste predylekcje, ale o troskę o równowagę naszego systemu politycznego.
Lewica oddaje pole
Powiedzmy sobie to jednak jasno: w tej chwili zagrożeniem dla polskiej lewicy, przy założeniu, że pragnie ona państwa silnego i przyjaznego „zwykłemu człowiekowi”, nie jest Ryszard Petru, ale Jarosław Kaczyński. Nikt nie każe rzucać się partii Razem w ramiona lidera Nowoczesnej czy Mateusza Kijowskiego. Musi jednak zwrócić uwagę, że rośnie nam w Polsce niebezpieczeństwo – nie, nie totalitaryzmu czy faszyzmu, ale zmonopolizowania kontroli nad węzłowymi punktami funkcjonowania państwa przez partię, dla której budowanie wspólnoty opiera się na atrapie polityki socjalnej i podgrzewaniu namiętności przez wskazywanie wrogów.
Rządy Platformy czy potencjalne rządy Petru, choć z lewicowego punktu widzenia mało apetyczne, nie niosły – lub raczej nie niosłyby – zagrożenia, że lewica, tak samo jak liberałowie, utraci możliwość realizacji swoich pryncypiów. Można zrozumieć rozgoryczenie Razem wobec części dotychczasowych praktyk. Powstaje jednak pytanie, czy partia ta powinna dystansować się od prób powstrzymania procesów, które nie dość, że tych praktyk nie ukrócą, to jeszcze mogą je pogłębić? I drugie – o to, czy można czynić z Trybunału kozła ofiarnego za grzechy tych, którzy do tej pory sprawowali władzę polityczną?
Nie twierdzę przy tym, że dla partii Razem sprawa Trybunału Konstytucyjnego i Konstytucji jest obojętna. Wystarczy szybki rzut oka na jej ostatnie działania i na krótkie, klarowne komunikaty, które zamieszcza w internecie, by stwierdzić, że tak nie jest. Sam Adrian Zandberg ostro skrytykował PiS-owski projekt ustawy o Trybunale. To samo – i bardzo dobrze – głoszą oficjalne enuncjacje partii. Jednocześnie Razem podtrzymuje swoją niechęć w stosunku do KOD.
Bez żadnych wątpliwości, Razem pragnie zachować cnotę. Postawę tę zapewne umacnia wspomnienie niedawnego sukcesu wyborczego, zbudowanego przecież na odmowie aliansu z Leszkiem Millerem, jedną z personifikacji politycznego cynizmu. Jednakże w polityce konieczne jest, jak się zdaje, znalezienie takiej formuły, by ideowość pożenić z elastycznością w reagowaniu na warunki, umiejscowić się pomiędzy dogmatycznym sekciarstwem a ograniczeniem się do lekkich korekt kurka z ciepłą wodą. Nie twierdzę, że Razem to jakieś nieprzejednane, radykalne lewactwo. Może jednak partii tej przydałaby się refleksja, czy każdy chwilowy towarzysz podróży musi być od razu sojusznikiem na całe życie?
Ponadto Razem, jako jedyna obecnie – poza Nowoczesną – ideowa siła opozycji, za sprawą swojej nieobecności oddaje partii Petru całe pole. Rezygnuje z próby wniesienia w demonstracje, wobec mizerii innych środowisk politycznych i amorficzności KOD-u, nowej, ważnej treści. Socjalnej, lewicowej dopełniającej obronę procedur – obroną tego, co te procedury powinny zapewniać. Jeśli uważa się, że marsze KOD zrzeszają elity, beneficjentów transformacji – czy nie warto spróbować przydać im szerszą agendę? Na koniec zawsze pozostaje wyświechtany argument o nieobecnych, którzy nie mają racji.
Razem, mimo sprężystości i fantazji, wciąż pozostaje partią słabą, która musi przepychać się do społecznej świadomości. Oczywiście, powie ktoś, właśnie przez tę słabość lewica musi iść osobno, by nie roztopić się w heterogenicznym (acz mieszczańsko-liberalnym) tyglu. Gdzie jednak flagi tej partii i wystąpienia Adriana Zandberga będą bardziej dostrzegalne – w imponującym wielotysięcznym pochodzie czy w małej grupce, której łatwo będzie przypiąć łatkę obrażonych pięknoduchów?
Marcelina Zawisza ma trochę racji, mówiąc, że wielu ludzi nie pójdzie bronić państwa, które nie broniło ich. Może jednak Razem powinno spróbować postawić się – właśnie w tej jednej sprawie – w roli kogoś, kto postawi się w roli mediatora między inteligencją czy klasą średnią a klasą ludową? Idę tu więc znacznie dalej niż Szymon Majewski, który wezwał w „Kontakcie” swoją partię do dialogu z klasą średnią skupioną wokół KOD i sprzeciwił się jej deprecjacji w imię wąskiego klasowego partykularyzmu.
Na pewno drogą do tego nie jest zapis z oficjalnego oświadczenia z 21 grudnia br., gdzie przeciwna PiS-owi strona określona zostaje mianem „skompromitowanych przedstawicieli elit politycznych i biznesowych”. Sprowadzenie wielu tysięcy uczestników manifestacji do tej inwektywy niebezpiecznie przypomina obelgi rzucane na nich przez prawicowych publicystów.
Czy tak wysoką ceną jest kompromis, który nie będzie się wiązać z rezygnacją z jakiegokolwiek hasła, a jedynie z fizycznym zwarciem szeregów po to, by pokazać, że również polska lewica, której donośnego głosu tak brakuje, sprzeciwia się machinacjom obecnej władzy? Trójpodział władzy nie jest pozorem – bo to na nim obudowuje się „prospołeczną” treść. Absolutnie nie domagam się przy tym – jak Kazimiera Szczuka – by zwijać partyjne sztandary. Wręcz przeciwnie, powinny one łopotać wysoko, bo demonstracje KOD nie potrzebują Razem zakonspirowanego, ale świadomego swojej wartości, znaczenia i odrębności.
Fioletowa lewica stoi przed wielkim zadaniem, by konsekwentnie upominać się o los tych, których ominęło wykuwanie przez Polskę PKB i innych makrowskaźników. O to, by organy państwa nie służyły tylko tym, którzy i tak są już uprzywilejowani, by demokracja nie była kwestią tylko formalną. Razem powinno mówić o tym nieustannie i dalej robić swoją robotę. Tak, zgoda za wszelką cenę tylko usypia – ale konflikt bez względu na sytuację wmurowuje w pozy równie wojownicze, co jałowe.
Są sprawy, przy których poszczególne, rozczapierzone w różne strony palce powinny zwijać się w pięść. A gdy się z sukcesem uderzy lub postawi gardę – można je rozpostrzeć.