1.
„Dlaczego zawsze ta sama absolutna ciemność w moich książkach?” – pytał Thomas Bernhardt. I odpowiadał: „W ciemności wszystko staje się wyraźne”. Dzięki ciemności odróżniamy rzeczy istotne od błahych, wartościowe od pozbawionych znaczenia. Za jej sprawą nasze postrzeganie świata zostaje (owszem, boleśnie) zweryfikowane. Odkąd padł na nie cień, w niektóre dające otuchę myśli nie da się już wierzyć.
Primo Leviego, Włocha żydowskiego pochodzenia, dotknęła ta dwuznaczna klątwa widzenia rzeczy z całą wyrazistością. Urodził się w 1919 r. w Turynie, gdzie mieszkał całe niemal życie, wyjąwszy pewne – jak je sam określał – „mimowolne przerywniki”. Najdłuższa taka pauza przydarzyła mu się między wrześniem 1943 a październikiem 1945 r. Historyczna burza rzuciła wówczas Leviego najpierw do Auschwitz, a później – do rozmaitych zorganizowanych przez Rosjan obozów dla uchodźców. Do samego końca życia, przez ponad cztery powojenne dekady, Levi starał się opowiedzieć to, co zobaczył w ciemności, do której został wtrącony. W 1987 r. zginął, najprawdopodobniej śmiercią samobójczą, rzucając się ze schodów.
2.
O „tajemnicy” Primo Leviego (z okazji wydania po angielsku jego dzieł zebranych) pisał niedawno na łamach „The New York Review of Books” Tim Parks [1], przypadkowo wywołując na nowo dyskusję na temat okoliczności zgonu pisarza [2]. Parks podtrzymuje tezę o samobójczej śmierci Leviego. Powołuje się na autorytet jego biografów, którzy zgodnie ją potwierdzają. Przytacza stwierdzenia samego włoskiego pisarza: „W swoich pracach prezentuję siebie jako człowieka zrównoważonego, ale naprawdę bynajmniej nie jestem zrównoważony”. Przypomina wreszcie słowa wdowy po Levim, która dowiedziawszy się o śmierci męża, miała powiedzieć, że zrobił po prostu to, co od dawna zapowiadał.
W ogłoszonym również na łamach „NYRB” liście do redakcji Carolyn Lieberg podważa jednak to zapatrywanie. „Ludzie znajdujący się blisko Leviego, uznający zrazu, że popełnił on samobójstwo, zmienili swój pogląd na temat tego wydarzenia. Chodzi chociażby o jego kardiologa i przyjaciela Davida Mendela, laureatkę Nobla Ritę Levi Montalcini, która również się z nim przyjaźniła czy Fernando Camona” – pisze Lieberg. W dniu śmierci Levi znajdował się w istnym wirze działań. W kolejny poniedziałek miał umówiony wywiad, rozważał możliwość zatrudnienia na prestiżowym stanowisku w wydawnictwie Einaudi, a jeszcze o poranku wysłał list pełen planów na przyszłość. „Teza o samobójstwie”, twierdzi na tej podstawie Lieberg, „nie ma więc sensu”. Pisarka zakłada tym samym, że samobójstwo powinno mieć sens i powinniśmy umieć je wyjaśnić lub zrozumieć. Ciemność nie tylko ma sprawiać, że rzeczy stają się wyraźne, ale i sama ma być wyraźna.
3.
Z obozowych wspomnień Leviego wiemy, że wielu więźniów nazistowskich obozów dzieliło pewien zbiorowy koszmar. Śniło im się mianowicie, że wojna się skończyła, a oni – cali i zdrowi – szczęśliwie wrócili do swoich domów. Siedzą wśród najbliższych sobie osób, które jednak odwracają wzrok, kiedy tylko byli więźniowie próbują opowiedzieć o swoich doświadczeniach z obozu. Cała atmosfera ciepła i bliskości błyskawicznie się wówczas ulatnia, a między ocalonymi z Zagłady i ich rodzinami czy przyjaciółmi wyrasta niemożliwy do przebicia mur. O ciemności, którą ci pierwsi noszą w sobie, ci drudzy wolą nie słyszeć. Nie chcą nic o niej wiedzieć, nie mają zamiaru o niej pamiętać.
Po wojnie ten koszmar stał się jawą. Wydane w 1947 r. wspomnienia Leviego nie wzbudziły zrazu praktycznie żadnego zainteresowania. Zawarte w ich tytule, dotyczące więźniów obozów pytanie – „Czy to jest człowiek?” – było tym właśnie, którego Europa nie chciała sobie stawiać. Słusznie zlękniona tym, co mogłaby zobaczyć, spoglądając we własną niedawną przeszłość, wybierała amnezję. Niedobitki Holokaustu stały się rozbitkami powojennej Europy. Mało kto chciał patrzeć z nimi w ciemność, którą w sobie nosili.
4.
U takich postaci jak Primo Levi uderza mnie nieodparta potrzeba opowiedzenia swojego losu. Jego styl jest dojmująco chłodny, sprawia wrażenie, jakby sam autor się nie liczył. Włoski pisarz notuje wszystko ze skrupulatnością mikroskopu – i z właściwym temu narzędziu brakiem afektacji. Nie dajmy się jednak zwieść. We wszystkim, o czym pisze, chodzi o niego. O jego życie. O to, czego żadną siłą nie może z niego wykroić. I dlaczego – jednocześnie – nie potrafi znaleźć właściwego wyrazu.
Czy to przypadek, że – gdy wszystko inne zawiodło – szukamy ratunku w słowach? Sam zamiar zdaje się irracjonalny. Słowa – mogłoby się wydawać – niczego nie mogą zmienić. A przecież jest inaczej. Opowiadanie to próba wydarcia tego, co w sobie nosimy niemocie. Bo nie ma dla człowieka nic ważniejszego, niż powiedzieć komuś – komuś, kto nas może zrozumieć – kim się jest i co się przeżyło. Odsłonić to, co w nas ciemne, nieprzejrzyste. Pozbawione nazw, nie ujęte w karby opowiadania, nie wysłuchane, nasze życie traci konsystencję. Jest tylko wysypiskiem bezładnie rzuconych na stos chwil, dni i lat. Nic one nie znaczą, ani do niczego nie odsyłają – mogą tylko gnić na słońcu. Czasami jedyne dostępne człowiekowi zbawienie to możliwość podzielenia się z kimś swoją ciemnością.
5.
Jaka jest cena takiego „zbawienia”? I kto ją płaci? Prawda wyzwala – ale tylko tych, którzy ją wypowiadają, nie tych, którzy muszą jej słuchać. Ci drudzy zawsze ryzykują wiele. Wpatrywanie się w czyjąś ciemność jest przecież podobne do przyjmowania toksyn. Nigdy nie można z góry wiedzieć, czy wstrzyknięta dawka nas nie zabije lub trwale nie zatruje.
Primo Levi miał szczęście. Znalazł kogoś, kto zechciał go wysłuchać. Tą osobą była jego żona, Lucia Morpurgo, z którą pisarz zaczął się spotykać na początku 1946 r. Fakt, że miał komu opowiadać to, co przeżył, był dla Leviego, jak potem sam wspominał, czymś na kształt powrotu do świata żywych. Bo nie jest ważne, jaką ciemność ktoś w sobie nosi. Ważne, czy jest z nią sam.
6.
Czy jednak z ciemności można wyjść do końca, bez szwanku? Z ostatnich partii innej książki Leviego, „Rozejmu”, wiemy, że nie miał on nigdy takiego poczucia. Opisuje w niej swoją trwającą dziewięć miesięcy podróż z obozu do normalnego życia. Przemierzył w tym czasie tereny Polski, Ukrainy, Białorusi – brzuch powojennej Europy, z którego zrodzić się miało nowe życie. Ale nawet tu hasłem narodzin pozostało powtarzające się co ranek we wnętrzu czaszki „Aufwachen!” – krzyk, którego nikt poza nim nie mógł usłyszeć. Również w relację z żoną z czasem wdarły się rutyna, obcość, poczucie niepełnego zrozumienia.
Chwiejne, na wskroś ludzkie „zbawienie” bycia wysłuchanym zawsze może zostać cofnięte lub zawieszone. Czasami muru, który oddziela mnie od innych, nie da się do końca zburzyć. Może to właśnie poczuł Primo Levi, stając 11 kwietnia 1987 r. na szczycie klatki schodowej?
Przypisy:
[1] T. Parks, „The Mystery of Primo Levi”, „New York Review of Books”, November 5, 2014.