Andrzej Muszyński jest już dobrze znany polskim czytelnikom: w 2013 r. debiutował zbiorem tekstów reporterskich („Południe”) oraz tomikiem opowiadań („Miedza”). Dzięki pierwszemu stypendium Fundacji „Herodot” im. Ryszarda Kapuścińskiego, w zeszłym roku do swojego dorobku reporterskiego dołączył książkę poświęconą Birmie („Cyklon”).
Wydawca określa „Podkrzywdzie” jako powieść, jest to jednak raczej zbiór krótkich tekstów składających się w koherentną i skrupulatnie przemyślaną całość. Podobnie jak w przypadku „Miedzy”, fabuła zostaje osadzona w okolicach bliskich autorowi, graniczących z Pustynią Błędowską.
Postacią centralną „Podkrzywdzia”, a zarazem jego osią i siłą sprawczą jest dziadek, którego oglądamy oczami dorastającego wnuka. Jest to właściwie bardziej podglądanie niż obserwowanie. Chłopiec skrada się za dziadkiem wymykającym się na coraz częstsze samotne wędrówki: ku Błędowskim Lasom do podnóża Chochołowych Skał czy w rejony tytułowego „Podkrzywdzia”, tajemniczego miejsca, o którym nie wiadomo nic i przez to rozpalającego dziecięcą wyobraźnię. Wnuczek podpatruje dziadka w codziennych czynnościach – grzybobraniu, biciu drobiu, zasiewie, koszeniu, przygotowaniu drew na opał – i z niepokojem wychwytuje wynikające z wieku odstępstwa dostrzegalne w słowach, gestach, zachowaniu. Bo czas, w którym toczy się opowieść – od jesieni do jesieni – jest czasem odchodzenia dziadka od tego, co nazwane, ku temu, co unika wszelkiej klasyfikacji, a co przyciąga starego człowieka z coraz większą siłą.
Ciekawe jest to podpatrywanie dziadka. Autor przygląda mu się w trzech perspektywach: najbliższego otoczenia („okołu” oddalonego od reszty obejść), społeczności (wsi zamieszkałej przez „tuziemców”) oraz w perspektywie sił natury reprezentowanych przez kolejne pory roku.
W tle obserwujemy losy wsi, w której wszystko się zaczyna dla wnuka (dziadek mówi: „Pij, jak zacząć, to tylko tutaj” [s. 62]) i wszystko kończy dla dziadka – cała książka jest obrazem ciągłego przenikania się tych dwóch mocy: życiodajnej siły nowego pokolenia i odchodzenia pokolenia najstarszego. Wieś także się kończy, jest miejscem u kresu, w zaniku, społecznością pogrążoną w apatii, już bez należnej czci wobec tradycji, bez księdza objeżdżającego chałupy przed Wielką Nocą, ale jeszcze zamkniętą na nowiny z Miasta. „Ostatnie krowy ocierały się o płoty, łańcuchy brzęczały o odwrócone miski, kury z rzadka gdakały pod zdziczałymi sadami pełnymi głogu i dzikich róż” [s. 120]. Staw jest „przyschnięty”, gniazdo bociana stoi puste, nie słychać dziecięcego szczebiotu. To jedno z ostatnich miejsc, w którym obowiązuje jeszcze wzór na szczęście: „pozwolić, by świat myślał za nas” [s. 135].
Ale dla wnuka świat oparty na dziadkowej krzątaninie nadal ma sens, jest piękny i tajemniczy, choć prosty i zwyczajny.
W książce mamy jeszcze kilka interesujących postaci: babka mądra, milcząca, czasem kłócąca się z dziadkiem, Śnięta Szmira – miejscowa wariatka, a także Stójkowy – strażnik ładu, symbol przewagi rozumu nad tradycją, porządku natury nad porządkiem wiary. Przegoniwszy księdza, w kościele feruje wyroki i rozsądza spory. Emisariusz Prawa, z którego wywodzi się słowo, dla działania którego jest potrzebny człowiek pojęty jako indywiduum. Dziadek jest natomiast wyznawcą odmiennej filozofii: emisariuszem sił natury, gdzie człowiek jest częścią całości. Prowadzi Diariusz Dni Słonecznych, w którym stosuje własną klasyfikację dni. Wita każdy wschód słońca ukłonem, zdejmując czapkę z głowy. Dziadek jest na przekór, ale nie wobec natury. „Jaka chytra siła wiodła tego karakana na beznadziejną pielgrzymkę po polu, gdy inni, pochłonięci już tylko sobą, uwikłani w filozofie Stójkowego, pozamykali się w domach?” [s. 104–105].
Dziadek jest obserwatorem świata, równocześnie świat żegna się z dziadkiem – oddaje mu pokłon kolejnymi porami roku wsączającymi się z różną intensywnością przez kuchenne okno.
Jest to proza o poszukiwaniu – wnuk stara się zrozumieć prawa rządzące światem – idzie po wiedzę do Stójkowego, sam błądzi – w przenośni i w rzeczywistości – na pustyni. Nie otrzymuje od dziadka bezpośredniej odpowiedzi, sam musi ją sobie sklecić z jego oszczędnych słów, gestów, podglądanych wypraw w Lasy Błędowskie, alkoholowych amoków, samotnych godzin spędzonych przy oknie, słów dotyczących tajemniczego „onego”.
To słowo rządzi regułami tej książki. Język Muszyńskiego jest bogaty w porównania, metafory (autor nadaje nowe znaczenie praktycznie wszystkiemu), bogaty w ozdobniki, symbole, zabiegi animizacji przyrody, personifikacji na granicy baśniowości. Jest to świat we władaniu dźwięków i obrazów. Autor nie unika też słów archaicznych i regionalizmów. Słowna ornamentyka jest próbą stworzenia języka potrafiącego oddać to, co przeminęło, sposobem na opisanie odchodzącego świata NA NOWO. Nie chodzi tu tylko o oddanie świata, ale nazwanie go, a czym innym jest nazywanie, jak nie stwarzaniem?
A zatem znowu próba witalnych sił reprezentowanych przez wnuka wobec odchodzenia w sferę, do której słowa nie mają wstępu.
Jest to proza, którą trzeba czytać uważnie, która nie pozwala na rozproszenie myśli, jest wymagająca, gęsta. Autor ułożył ją z fragmentów – ksiąg przywodzących na myśl księgi biblijne. Niektóre poruszane w nich wątki nie zostają rozwinięte, autor ucina je bez pardonu, co czasem wydaje się odbywać ze szkodą dla całości tekstu i wiarygodności postaci. Jakby autor bał się, że słowa wymkną mu się spod kontroli, popłyną zbyt wartkim nurtem. W ostatniej części książki – księdze wyjścia i epilogu (o znaczącym tytule „Księga drugiej strony”) – Muszyński niespodziewanie zmienia ton i konwencję. Przechodzi na język współczesny, powraca do teraźniejszości, w której siedzimy z „laptopikiem na kolankach” [s. 167], oglądamy telewizję śniadaniową i nie mamy na nic czasu (taki zabieg stosuje również w połowie książki: przeglądając księgozbiór Stójkowego, natrafia na współczesnych autorów). Zmienia się zasób słów – a więc to, co tę powieść do tej pory budowało. Epilog wybija z rytmu, pozwala czytelnikowi opowiedzianą historię urealnić, wiele wyjaśnia, ale czy naprawdę czytelnik tego potrzebuje? Prozą Muszyńskiego rządzi nastrój – stwarza kolejne zdania, nakręca spiralę słów – porzucenie go w ostatniej części i przejście na swoisty meta‑język lub pod‑język było dla mnie zabiegiem zbyt radykalnym. Mimo to cieszę się, że autor w swojej prozie pozwala sobie na wiele odważnych rozwiązań, zarówno pod względem kompozycyjnym, jak i językowym. Bardzo sprawnie fechtuje słowem, jest pisarzem o dużej wrażliwości i wielkim potencjale. W „Podkrzywdziu” udaje mu się uniknąć dusznej melancholii, oddać wielowymiarowość opisywanej rzeczywistości. Z brawurą podejmuje się zadania, które wydaje się z założenia niemożliwe do wykonania: pisaniem nie tylko odtwarzać, ale stwarzać na nowo świat odchodzący w zapomnienie.
Jest jak dziadek, który „żyje mitami, bo tylko one czynią go szczęśliwym, i stawia wszystkich w trudnej sytuacji, bo próbuje ocalić świat, który nie istnieje” [s. 130–131].
Książka:
Andrzej Muszyński, „Podkrzywdzie”, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2015.