Berlin, jakżeby inaczej. Szczęśliwe miasto, w którym pod koniec lat 70. artysta wykonał kolejne w swym szalonym życiu salto mortale, z którego wyszedł oczywiście cało. To tu powstała słynna muzyczna trylogia wysuwająca go na sam szczyt artystycznej awangardy. Powiedział wówczas, że jesteśmy szczęściarzami, bo będzie to niezwykły koncert. I był. Nawiązaniom do jednej z berlińskich płyt – „Low” (1977) – nie było końca. Muzycznie w doskonałej formie, zaskakiwał swoją sceniczną kreacją. Nigdy wcześniej nie spotkałem artysty, który swoje pierwszorzędne muzyczne umiejętności potrafi tak spójnie powiązać z aktorskim wizjonerstwem. A przecież miał wtedy ponad 50 lat, wszystko, co dotąd stworzył, wynosiło go na szczyty wirtuozerii, nie musiał już niczego udowadniać.
Lecz on był demiurgiem – każdym pojedynczym gestem na scenie stwarzał osobny świat, patrzyłem oniemiały, jak wciąga publiczność w sam środek swojego muzycznego żywiołu. Powiedzieć o nim: „muzyk” – to byłoby poważne niedomówienie. Był artystą totalnym – podporządkowywał każdy najdrobniejszy element swej scenicznej ekspresji swojemu wielkiemu projektowi. Muzyka, nawet jeśli była najważniejszym medium, zdawała się nierzadko tylko pretekstem do wywołania tajfunu, którego nieodzowną częścią stała się cała wizualna strona jego spektakli. A Bowie był właśnie spektakularny – nie można wyobrazić go sobie bez zadziwiających kostiumów, szalonej scenografii, fenomenalnych produkcji wideo i aktorskich kreacji. To żonglowanie mediami uczyniło z niego fenomen, było przełomem w całej rock’n’rollowej zawierusze. To on przetarł ścieżki, którymi tylko podążają dziś inni.
Przyznawał, że zadaniem artysty muzycznego nie jest próba rozumienia rzeczywistości, lecz budowania i nazwania emocji, którymi żyjemy i które określają „ducha czasu”. Stąd niezwykle sugestywne figury, które obrazowały zmieniającą się coraz szybciej cywilizację Zachodu. Taką rolę odegrały postaci majora Toma, kosmonauty opuszczającego ziemię; rock’n’rollowca Ziggy’ego Stardusta, który próbuje zadomowić się na naszej planecie; człowieka, który spadł na ziemię; kuriozum w postaci człowieka-słonia; szokującą gwiazdę pop i grzecznego Brytyjczyka w nienagannym garniturze. Wymieniać można właściwie bez końca.
Ten mistyfikator i mistrz metamorfoz był ryzykantem, który stawiał wszystko na jedną kartę, sam przyznawał, że „chwila, w której masz poczucie poruszania się po twardym gruncie, jest momentem śmierci”. Golden Boy – cudownie bezczelny, jak stwierdził Mick Jagger – z zawadiackim uśmiechem cwaniaka, który wie, że zdobędzie wszystko, czego zapragnie. Wampir z wyjątkową lekkością sycący się cudzą energią. A także typ złodziejski, kradnący garściami pomysły na potrzeby własnych projektów. Albo innymi słowy: „artysta”, który w przeciwieństwie do poprzedników – naiwnych „intuicyjnych rockmanów” z połowy lat 60., skonsumowanych natychmiast przez muzyczne korporacje – z pełną świadomością bawił się popkulturową materią. Wiedział, że albo to on wykorzysta przemysł pop do swoich niecnych celów, albo machina przemysłu muzycznego połknie jego. Niech najlepszym przykładem będzie przebojowa płyta „Let’s Dance” (1983), dzięki której z rockowego awangardzisty przepoczwarzył się w króla popu, podpisując wcześniej kontakt wytwórnią muzyczną na rekordową wówczas kwotę. Wiedział, że czasy się zmieniły i nie da się dłużej zgrywać alternatywnego artysty. Nikt nawet nie śmiał mieć mu tego za złe.
Będąc dzieckiem rewolucji kulturalnej lat 60. i późnym wnukiem Nietzschego, przekonywał, że coś takiego jak „autentyczne ja” nie istnieje. Jako podmiot – podkreślmy to – nieszczególnie liryczny, stawał się polem nieustannych przeobrażeń, sam wyraźnie stwierdzając, że nie ma czegoś takiego, jak „ostateczny David Bowie”. Bowie to ciągła redefinicja – uśmiercanie poprzednich artystycznych wcieleń, przepoczwarzanie się ze starych form w nierozpoznawalne niemal postaci, wypracowywanie nowych figur, dźwiękowych faktur i scenicznych kształtów.
I sprawa ostatnia – za lekkością wielu jego dzieł, powstających zresztą w ogromnym trudzie, krył się mroczny i gęsty nurt, z którym konfrontował się niemal nieustannie. Jak sam się przyznawał, „tematy, które wybierałem, wiązały się z wyobcowaniem, porzuceniem, strachem i niepokojem”. Konfrontacja z pustką była najważniejszym wyzwaniem jego twórczości, ale też aktem artystycznej wolności. Ten mrok dochodzi do głosu m.in. w fascynującej kryminalnej opowieści „Outside” (1995), a swój wyraz znajduje w chętnie powtarzanym od czasów albumu „Heathen” (2002) słowie „poganin”. Bowie charakteryzował „poganina” jako stan umysłu człowieka XXI w., który pozbawiony jest mentalnego światła, którego życiu żaden Bóg nie może nadać już sensu. Czas wypełnić je zatem własnymi treściami, lecz tęsknota za utraconą głębią jest nie do zniesienia w podwójnym sensie – jest bolesna i zarazem przekracza nasze możliwości, nie jesteśmy w stanie jej przezwyciężyć.
W ostatnich muzycznych odsłonach Bowie nie uniknął irytującej nieco patetyczności i sentymentalizmu, pozwolił sobie na wszystko, także na nazbyt łatwe powroty do przeszłości. Najnowszy album „Blackstar” nie byłby wyjątkiem, gdyby nie głębokie zanurzenie w mrok, pełen napięć i dojmującego smutku. Jesteśmy na dnie doświadczenia śmierci. W swoich ostatnich wideoklipach ukazuje nam obrazy wyobraźni, z którymi teraz trudno sobie poradzić – Bowie skrywający się w starej szafie, zamyka za sobą jej drzwi, znikając w zupełnym mroku; szkielet kosmonauty, który nie może przecież nie być majorem Tomem, oddala się w przestrzeń kosmiczną, a na ziemi rozpoczyna się jego tajemniczy kult. David Bowie, ten artysta-hochsztapler żonglujący materią świata, na dwa dni po swoich urodzinach, wyjątkowo przemyślnie zainscenizował własne z nami pożegnanie. „Wiem, coś tu dalece nie gra…”, stwierdza i zamyka ostatni album słowami: „Nie mogę wszystkiego zdradzić”.
Czy można sobie wyobrazić wspanialsze salto mortale, w którym nawet własna śmierć staje się dziełem sztuki?