Uniwersytet Latający nie tylko obrósł legendą, ale sam się nią stał. Dzisiaj stanowi on wzór inteligenckiej organizacji i samokształcenia. Ten dawny, z początku XX w. i odświeżony w pamięci przez „Rodowody Niepokornych” Bohdana Cywińskiego, był później (od 1977 r.) naśladowany przez opozycjonistów w PRL. Ten pierwszy jeszcze w czasach swojej działalności cieszył się niemal powszechną estymą i ostatecznie zyskał słuszny status pomnika kultury. Ten drugi również miał dobrą sławę, chociaż wydawał się niektórym – w tym Andrzejowi Walickiemu – niebezpieczną i niepotrzebną grą z władzą, która w warunkach państwa opresyjnego narażała jego uczestników na niepotrzebne konsekwencje. I choć pojawiają się głosy, że gra nie była warta świeczki, to znajdują się one w mniejszości. Wiem również ze swoich socjologicznych badań, że legenda o pierwszym trafia do młodszych, kiedy dowiadują się o tym drugim.

Jeśli pierwszy był wzorem, a drugi jego – budzącą niekiedy wątpliwości – kopią, to czym jest trzeci? Czy jest w ogóle trzeci? Formalnie „Uniwersytet Latający 3.0” nie istnieje, ale ta idea jest do tego stopnia obecna w świadomości młodych, że wszelkie samokształceniowe inicjatywy w postaci wykładów, seminariów, seminariów domowych czy projektów „Krytyki Politycznej”, „Kontaktu”, „Pressji” i wreszcie „Kultury Liberalnej” można – chociaż być może trochę na wyrost – objąć tą szacowną i historyczną nazwą. A jest ich niemało.

Wystarczy zobaczyć, co robią młode środowiska, żeby się przekonać, że formalne uniwersyteckie kształcenie z jakichś powodów im nie wystarcza (mimo iż dostępne jest ono może bardziej niż kiedykolwiek wcześniej i jak można pesymistycznie przewidywać – bardziej niż kiedykolwiek w przyszłości). Z jakich to przyczyn? Nie chcę układać tu żadnych wzorów, ale myślę, że o ile pierwszy UL był po prostu możliwością zyskania edukacji, drugi przykładem buntu, to trzeci… Właśnie, czy nie jest on czasem przede wszystkim sprawą „życiowego sensu”?

Seminaria domowe, tak dobrze znane młodym warszawiakom, z pewnością wpisują się w ten model (samo)kształcenia. Można tam czytać książki i teksty poza systemem uniwersyteckich sylabusów i wymagań, ułożone w dowolnym zestawie, do którego nikt nie ma prawa się doczepić. Jeśli gdzieś reprodukuje się inteligenckość ze wszystkimi jej zaletami i przywarami, to chyba już nie na uniwersytecie, lecz właśnie na nich.

Piszę zaś o tym wszystkim, bo Uniwersytet Latający powrócił w dyskusji, gdy jakiś czas temu spotkaliśmy się właśnie na takim seminarium domowym u prof. Pawła Śpiewaka. Omawialiśmy książkę, która choć na razie niepublikowana, zapewne niedługo się ukaże, wzbudzając – mam nadzieję – ciekawą dyskusję. Ale jak zawsze lektura była tylko pretekstem, a formalna dyskusja okazała się zaledwie wstępem do autentycznego gadania, w której uczestniczyli już tylko najbardziej wytrwali; i nie ci najmłodsi. Przegadaliśmy wojnę w Syrii, dylematy polskiej demokracji, gorącą sprawę Trybunału Konstytucyjnego, życie osobiste Miłosza, wygraną PiS, przegraną PO i taktykę Nowoczesnej, zgadzaliśmy się, że jednym z najlepszych tłumaczy literatury z języka hiszpańskiego jest Carlos Marrodan Casas, na wszystko znajdując mniej lub bardziej sensowne rozwiązania czy komentarze. W końcu, kilka minut przed północą pojawił się problem najważniejszy – „my sami”. „My sami”, czyli kto?

Niewielu już zapewne pamięta, że kiedy po przełomie 1989 r. dyskutowano o zanikaniu polskiej inteligencji, jeden z jej dyskutantów, a gospodarz tego wieczoru, z jednej strony podkreślał anachroniczność tej grupy, z drugiej przewidywał, że właśnie najmłodsze pokolenie, wtedy dwudziestoparolatków, ma szansę przechować inteligencki etos. Dodawał też, że „ambitne jednostki są skazane na etos inteligenta”. Ci dwudziestolatkowie stali się w międzyczasie trzydziestoparolatkami i kilku z nich znalazło się tej ostatniej soboty w jego mieszkaniu.

Jerzy Jedlicki napisał kiedyś, że „inteligencja wymyśla się sama” i teraz to samo pytanie na mocy imperatywu zadał Paweł Śpiewak. Staliśmy więc, obracając na lewo i prawo to pytanie, starając się jakoś siebie wymyślić. Pojawiło się też magiczne słowo „pokolenie”, od razu kierując dyskusję na poszukiwanie wspólnych doświadczeń. Ł. powołując się na Sørena Kierkegaarda mówił o tym, że jesteśmy przede wszystkim „estetyczni”, P. tłumaczył, że po przyjeździe na studia do Warszawy, dwa pierwsze lata spędził w bibliotekach, żeby ostatecznie dojść do wniosku, że już wcześniej wiedział tak samo wiele co dzieci ze starych warszawskich inteligenckich domów, z kolei A. podkreślał swoją osobność, od razu zyskując przydomek klerka. Pytanie „wymyślić się na nowo” powracało przez kilka godzin, bo nikt nie miał poczucia, że udziela na nie trafnej odpowiedzi. Aż zrobiła się niemal druga i wyszliśmy w noc.

Górnolotna sytuacja wymaga puenty. Myślę, że jeśli coś nas zbliża do siebie, mimo tak dużej osobności i przekonania o indywidualności każdego i każdej z nas, to nie idea, ale praktyka. „Wymyślić się na nowo”, to nie tylko znaleźć odpowiedź na pytanie, kim się jest, ale podejmować to samo, dawne zadanie, wpisane w tradycję – szukania sensu i namysłu nad sobą. Bez specjalnej nadziei, że jest to do czegoś dzisiaj potrzebne albo że można na tym po prostu zarobić.