Zgadzam się więc z Sasnalem i nie zgadzam. Naprawdę jeszcze trochę i będziemy się po ulicach z maczetami ganiać. Wystarczy nam już tego okopywania się w kolejnych okopach. Historia na nas patrzy. Pokażmy światu bez wrzasku, co nas w Polsce boli.
Na pierwszą manifestację KOD-u wyciągnęła mnie Magda. Nie lubię takich akcji, nigdy nie brałem udziału w żadnych manifestacjach. Wydawało mi się to zawsze pozbawione sensu. Wracając ze spaceru, po prostu dołączyliśmy do pochodu na Nowym Świecie. I już po kilku chwilach coś mi się udzieliło. Wzruszenie ściskało mi gardło, bardzo dziwna sprawa. Niektórzy nieśli flagi albo transparenty, inni skandowali polityczne hasła, większość maszerowała jednak w milczeniu, z łagodnością. I do tych mi było najbliżej. Każdy z nas tę sobotę najchętniej spędzałby gdzie indziej – w domu, na spacerze z rodziną, w kawiarni z przyjaciółmi, w pracy, przed komputerem. Coś jednak się zdarzyło, co dotknęło nas wszystkich, kazało wyjść na ulicę. Zamanifestować.
Dialog zamiast wyzwisk
Powoli kończą się słowa, którymi można to nazwać. Bo ile można powtarzać? Język się zużywa, wyobcowuje w swym brzmieniu. „Polska”, „patriotyzm”, „wolność”, „niepodległość” na naszych oczach zostały nam odebrane, wypatroszone z sensu, zwrócone jako obce. Mamy je teraz wkładać sobie w usta?
Kończą się nam słowa, potrzebujemy gestów. Ale gestów dialogu, nie zaciśniętych pięści. Nie potrzebujemy hejtu, złośliwości, szyderstw, wyzwisk, dzielenia na lepszych i gorszych; na lewaków, prawaków, liberałów, frajerów. Tego mamy aż nadto. Brakuje nam dialogu, empatii, życzliwości. Przecież to od nas zależy – od sumy naszych postaw. Od tego, jak odnosimy się do naszych krewnych, którzy wiadomo jak głosowali. Kryzys zawiera w sobie potencjał katastrofy. Ale to także szansa na rodzaj odrodzenia.
Nie wiem, co na to psychoanaliza. Być może podświadomie pragniemy doznawać klęski? Być może to są właśnie te nasze „cechy narodowe” – lęk przed ryzykiem i pragnienie porażki, która jest wygodna, bo znamy ją na wylot? Bo potem zawsze kogoś można winić?
Kto z nas nie lubi spalać się dla idei? Czy tak nie jest wygodniej, niż z czegoś rezygnować, budować kompromisy? Być może my podświadomie chcemy, aby nasze piękne idee pozostawały właśnie ideami – czymś bezpiecznie rozmytym i niedookreślonym, za czym można tęsknić, co każdy z nas może wypełnić własnymi fantazjami?
Zmartwił mnie Wilhelm Sasnal, zmartwił mnie Mike Urbaniak. I nie słowami ministra, które cytował rzetelnie – tego, co zrobi minister, każdy się chyba spodziewał. Jego tekst opublikowany na Facebooku większość moich znajomych podawała sobie z przewrotną satysfakcją. Takie było zresztą jego główne przesłanie: „ratuj się, kto może”. Jaka piękna klęska.
„Komisarze ludowi ruszyli do roboty i jak na bolszewików przystało, rozpoczęto […] wycinanie inaczej myślących”; „PO pokazywała środowisku środkowy palec, bo kulturę zawsze miała w gdzieś”. To język konfrontacji, strzelania do siebie z okopów. Tak jak w przypadku Sasnala – nie chodzi mi tutaj o to, że autor nie ma racji, ale o to, co takie słowa z nami wszystkimi robią. Tego rodzaju żargon stał się dzisiaj modą, przykrym obyczajem. Pod płaszczykiem ironii stanowi formę odwetu, dając zarazem pretekst do dalszej eskalacji. I to obu stronom.
Iskierki nadziei
Ucieszył mnie Roman Pawłowski swoim komentarzem na temat obsadzenia Mateusza Matyszkowicza w fotelu dyrektora TVP Kultura. Jego ocena tej drażliwej kwestii jest bowiem nie tylko krytyczna, ale i życzliwa. Dlatego mnie ucieszył, ale też zmartwił zarazem. To ostatnie – życzliwość – jest dziś postrzegane jako oznaka słabości, kunktatorstwa czy nawet oportunizmu. Głównym przesłaniem tego odważnego tekstu jest właśnie wiara w dialog – nadzieja na spotkanie ponad podziałami i pomimo podziałów. Iskierka takiej nadziei.
W rozmowie z Sasnalem, bardziej od jego poglądów, ciekawi mnie sam fakt, że jej autor – Jacek Tomczuk z „Newsweeka” – zwrócił się z pytaniami właśnie do artysty, a nie do filozofa czy socjologa. Dlaczego ten wywiad cieszył się takim wzięciem? Myślę, że to nam mówi wiele o kondycji, w jakiej się znajdujemy. Być może inne grupy społeczne zostały już tak mocno uwikłane w konflikt, że ich głos powoli przestaje nas obchodzić?
W stawianiu pytań artystom ujawnia się szereg mitów: mit romantycznego geniuszu, mit artystycznej wolności i nonkonformizmu i mity awangardy: nowoczesności, postępu. A w przypadku Sasnala także mit sukcesu („najdroższy polski malarz”). Ujawnia się romantyczna wiara w to, że sztuka może nam coś ważnego powiedzieć o nas samych.
Nie dyskutując tutaj z tymi założeniami, chciałbym dołożyć kolejne: mit wrażliwości i prostoduszności, mit otwarcia na siebie i mit altruizmu. Przyznaję, że tego właśnie oczekuję od sztuki, najzupełniej prywatnie. Bynajmniej nie od nauki, religii czy filozofii, które pod tym względem zdążyły mnie rozczarować. Przyznaję, w świecie sztuki też wiele mi przeszkadza, wiele jest do naprawy. Ale wielu ludzi, z którymi się w nim zetknąłem, wciąż pozwala mi wierzyć, że w moich oczekiwaniach nie jestem osamotniony. Co więcej, mam wrażenie, że spora część publiczności od sztuki oczekuje dokładnie tego samego, z czego akurat większość kuratorów, krytyków czy artystów nie zdaje sobie sprawy.
Fasady lewicowości
Wiadomo, świat sztuki jest bardzo lewicowy. Dobitnie dowiodły tego emocje wokół wystawy „Nowa Sztuka Narodowa”. Muzeum Sztuki Nowoczesnej oddało wówczas przestrzeń pracom jak najbardziej typowym dla artystycznej produkcji prezentowanej w uznanych galeriach na całym świecie. Różniły się tylko jednym – twórcy tych dzieł byli otwarcie prawicowi. I to wystarczyło, by wszyscy komentatorzy, praktycznie jednomyślnie, zarzucili kuratorom wystawy – Sebastianowi Cichockiemu i Łukaszowi Rondudzie – szerzenie kiczu i propagandy. Najciekawsze jednak, że te same zarzuty, w niemal jednakowym brzmieniu, stawiano zarówno z lewej, jak i z prawej strony. Tak jakby sam spór był wartością. Nikt nie chciał zauważyć, że wówczas po raz pierwszy (i chyba jak dotąd jedyny) udało się spotkać kibiców Legii, czytelników „Krytyki Politycznej” oraz „Frondy” i sprawić, że zaczną rozmawiać bez hejtu, bez przemocy.
Lewicowość artystów bywa ostentacyjna. W praktyce jednak często gubi swe ideały. Świat sztuki lubi piękne, efektowne gesty, najlepiej pod postacią „lajków” i „memów na fejsie”. Układają się one w swoistą grę pozorów, której fasadowości broń boże nie wolno ujawniać, a która stanowi faktyczną podstawę kształtowania nieformalnych hierarchii, budowania profesjonalnych relacji, a także wykluczania tych, którzy myślą inaczej – „nie po lewicowemu”.
Mimo to cały czas wierzę, że gdzie jak gdzie, ale to właśnie na tym polu możemy różnić się pięknie, bez szyderstw, bez nienawiści. Bo od kogo innego można tego oczekiwać? Marzy mi się świat sztuki, w którym nie muszę podzielać czyichś poglądów, żeby móc z nim się spotkać i porozmawiać. Marzy mi się świat sztuki, w którym wolno mi nie mieć poglądu na pewne sprawy; w którym mogę otwarcie postawić każde pytanie i wyrazić każdą wątpliwość, bez obaw, że spotka mnie za to środowiskowy ostracyzm.
Spotkań jak na lekarstwo
Ale moje marzenia mają podstawę formalną – w samej naturze sztuki. Tym właśnie różni się ona od nie-sztuki, że nie jest czymś jednoznacznym, nawet jeżeli zawsze jest czymś politycznym. Dotyczy to zarówno sztuki analitycznej, eksperymentalnej, jak i zaangażowanej (po tej czy po innej stronie). To od nas – od jej odbiorców, od naszej wrażliwości i naszej wyobraźni zależy, co z nią zrobimy; czy użyjemy jej jako narzędzia sporu, klasowego konfliktu (jak wprost nawołują niektórzy), czy jako inspirację do wewnętrznej przemiany.
Rozmawiałem o tym niedawno z Anselmem Franke, jednym z najciekawszych współczesnych kuratorów: „Cała siła sztuki opiera się na relacjach, które nie dają się określić w sposób jednoznaczny, nie sprowadzają się również do sumy konsekwencji” – mówił mi w wywiadzie. „[Doświadczenie sztuki] cofa nas niejako [poza] schematy poznawcze, umożliwiając tym samym swego rodzaju anarchię – pozwala się przeciwstawić utartym sposobom myślenia”.
Mimo to takich przykładów mamy jak na lekarstwo. Obok przywołanej wystawy w MSN wymienić można najwyżej kilka merytorycznych debat przy okazji awantur wokół „Adoracji” Jacka Markiewicza, dość niszowe spotkania Dziedzińca Dialogu, a także merytoryczne dyskusje u Redbada Klijnstry w TV Republika czy życzliwe przyjęcie przez środowisko Frondy Lux twórczości Ady Karczmarczyk – ciekawej artystki nagrodzonej drugą nagrodą ubiegłorocznych Spojrzeń. O tym ostatnim wspomina w swoim tekście Pawłowski (wcześniej pisały o niej jeszcze krakowskie „Pressje”).
Powiedzmy to sobie otwarcie – poza nielicznymi wyjątkami środowisko awangardy od dawna nie prowadzi żadnego dialogu ze środowiskami prawicowymi czy konserwatywnymi. Od czasu głośnych „wystaw przykościelnych” Janusza Boguckiego [http://artmuseum.pl/pl/publikacje-online/dorota-jarecka-janusz-bogucki-polski] nie jest takim dialogiem nawet zainteresowane. Najlepszym przykładem kompletnie zmarnowanej okazji była wystawa „In God We Trust” w Zachęcie z płytkim, stereotypowym przesłaniem, zniechęcająca do jakiejkolwiek refleksji. Co więcej, w ostatnim okresie środowiskowy hermetyzm tylko się pogłębia i radykalizuje, dotykając coraz częściej postaw liberalnych. Czymś modnym jest dziś na przykład krytyka idei partnerstwa publiczno-prywatnego albo kwestionowanie kulturotwórczych funkcji sektora prywatnych instytucji sztuki.
Milczenie świata sztuki
Tym większe zdziwienie budzi milczenie świata sztuki wobec bieżących wydarzeń politycznych. Zwrócił na nie niedawno uwagę Tomasz Gutkowski, badacz i kurator Miesiąca Fotografii w Krakowie – jednej z najciekawszych polskich imprez artystycznych. W swoim tekście pyta, od czego to zależy, i wymienia możliwe, potencjalne powody. Rację ma chyba w jednym: „Aktualny system finansowania kultury skutecznie zniechęca do komentowania i buntowania się. Uwikłanie w skomplikowany układ redystrybucji środków publicznych pozostawia już tylko miejsce na krytykę, która nikogo nie boli, sztukę elitarną, abstrakcyjną i oderwaną od spraw bieżących”.
Tak, polski świat sztuki jest tak zorganizowany, że każdy jakoś zależy od państwowych pieniędzy, rozdań i nominacji. Wszyscy po kolei. Począwszy od dyrektorów publicznych instytucji, poprzez ich kuratorów, skończywszy na krytykach i galeriach prywatnych, których być albo nie być de facto zależy od przychylności tamtych. Nic więc dziwnego, że jak dotąd nikt się nie wychylił. Niektórzy z pewnością powiedzą, że na tym polega roztropność – przeczekać gorsze czasy, aby potem z humorem opowiadać, jak było ciężko i jak to dzielnie znosili. Ratuje się ten, co może.
Ale moim zdaniem istnieje również głębszy powód tego milczenia: brak kultury dialogu, o którym piszę powyżej. Zamiast ciekawości „Innego”, otwarcia na spotkanie, panuje przyzwolenie na hejt, śmichy-chichy, sarkazm, niewrażliwość, gołosłowność, cynizm. Jedyną formą zmiany, jaką dopuszczamy, jest zmiana poprzez konflikt, poprzez antagonizm, uzasadnione zresztą zapleczem teoretycznym (Chantal Mouffe, Rosalyn Deutsche).
Rewolucja w nas samych
Nie chodzi tutaj jednak o abstrakcyjne teorie, lecz o sposób myślenia, widzenia i działania, który nazwałem kiedyś „emancypacyjnym”. Jak argumentowałem wówczas, „zamyka on drogę dialogu – nie da się w nim postawić naprawdę trudnych pytań i prowadzić subtelnych, merytorycznych debat. Pośrednią konsekwencją okazuje się zatem postępująca tabloidyzacja dyskusji o sztuce oraz strach przed powagą, a co za tym idzie – wytwarzanie złudzenia, że nie chodzi nam wcale o realną zmianę, ale o efektowną rozrywkę, prowokację i skandal”. Moją ówczesną diagnozą nikt się specjalnie nie przejął, a proces odklejania sztuki od rzeczywistości od tamtego czasu tylko się pogłębił.
Szansą na uzdrowienie polskiego świata sztuki jest więc rewolucja, ale zupełnie inna niż świat sztuki myśli. Rewolucja w nas samych. Polska nie potrzebuje więcej antagonizmu. Potrzebuje mądrych, wrażliwych, twórczych ludzi, którzy będą w stanie wspiąć się ponad polityczne podziały, wyjść ku sobie z okopów i przestać do siebie strzelać. Potrzebujemy ludzi, którzy odbudują coś, co zostało doszczętnie zdruzgotane w polskim życiu publicznym – kapitał społeczny, wzajemne zaufanie między zwykłymi ludźmi; nadzieję na to, że możemy jeszcze różnić się pięknie.