Książka Marthy Nussbaum porusza kwestię decydującą dla współczesnej produkcji i reprodukcji wiedzy: podporządkowanie nauki oraz instytucji szkolnictwa wyższego rynkowej logice zysku i gospodarczej użyteczności. Dobrze się dzieje, że taki głos zostaje wyartykułowany przez środowiska liberalne, które najczęściej albo nie widzą w tym problemu, albo wręcz uważają pogoń za prywatnym zyskiem za koło zamachowe społecznego postępu – wyraz takich postaw znajdziemy u nas np. w naiwnej ideologicznie i błędnej empirycznie publicystyce Janusza A. Majcherka.
Z samą diagnozą Nussbaum trudno się nie zgodzić – racjonalność instrumentalna skutecznie opanowała myślenie wielu intelektualistów oraz decydentów, czego dowody dawały w Polsce tak obecny, jak i poprzednie rządy. Jarosław Gowin nie tylko nie różni się pod tym względem od swoich poprzedniczek w rządach PO, ale wydaje się nawet bardziej neoliberalny.
Nie jest tak, że zjawiska i procesy z obszaru humanistyki – zwłaszcza tzw. nowej humanistyki, a więc tej zorganizowanej w obrębie różnego rodzaju studiów/badań (ang. studies), jak np. gender studies, women studies czy animal studies – nie mają związku z gospodarką i nie mogą na nią wpływać. Nie jest to jednak ten rodzaj wpływu, który mógłby zadowolić na przykład ministra Gowina, mówiącego niedawno o gospodarczej użyteczności humanistyki.
Nie należę do fanów Richarda Floridy, jednak badania przedstawione w jego książce „Narodziny klasy kreatywnej” pokazują ciekawą prawidłowość: innowacje gospodarcze pojawią się w środowisku społeczno-kulturowym cechującym się otwartością, tolerancją i różnorodnością. Florida dowodzi, że korelatem działań kreatywnych i innowacyjnych jest tzw. gay index, a więc miara pokazująca stopień akceptacji dla mniejszości seksualnych. Nie dlatego, że osoby homoseksualne są szczególnie twórcze, ale dlatego, że twórczość oznacza wychodzenie poza utarte stereotypy oraz przekazane przez tradycję wzorce. Jest to zawsze ryzykowne i wymaga ze strony społecznego środowiska przynajmniej biernej tolerancji dla odmienności i eksperymentów. Otwartość na mniejszości seksualne jest po prostu synekdochą otwartości na odmienność jako taką.
Innowacje gospodarcze pojawią się w środowisku społeczno-kulturowym cechującym się otwartością, tolerancją i różnorodnością. | Jan Sowa
Wystarczy spojrzeć na mapę najbardziej konserwatywnych i najbardziej liberalnych obszarów USA, aby przekonać się, że ośrodki innowacji gospodarczej znajdują się na liberalnych wybrzeżach, a nie w konserwatywnym centrum tego kraju. Dolina Krzemowa nie przypadkiem leży w Kalifornii, gdzie w latach 60. XX w. najsilniejsza była kontrkultura i związana z nią rewolucja obyczajowa, a nie w bastionach religijnego fundamentalizmu, jak Alabama czy Oklahoma.
Jeśli więc MNiSW na serio chce wykorzystać humanistykę do stymulowania innowacyjności, powinno wspierać jej najbardziej krytyczne i postępowe elementy, bo to one aktywnie promują otwarcie na to, co inne. W praktyce mogłoby to oznaczać zachęcanie polskich uczelni do otwierania placówek zajmujących się badaniami o charakterze krytyczno-emancypacyjnym, na przykład wspomnianymi studiami dżender.
Nic takiego oczywiście się nie stanie. Będziemy raczej mieli do czynienia ze wspieraniem i cementowaniem tożsamości narodowej, co wzmocni narracje o charakterze reakcyjnym i obskuranckim, przez co przyczyni się do wzrostu nietolerancji oraz zamknięcia. Jednostki twórcze i innowacyjne nie będą się dobrze w takim środowisku czuły i będą z niego na różne sposoby uciekać. Florida pokazuje, że coś takiego dzieje się w Stanach Zjednoczonych.
Ujęcie problemu proponowane przez Marthę Nussbaum ma jednak istotną słabość. Trafna krytyka instrumentalizacji nauki powinna być jednocześnie krytyką ekonomii politycznej, która za ową instrumentalizacją stoi – co niedawno w polskim kontekście w świetny sposób pokazał Krystian Szadkowski w książce „Uniwersytet jako dobro wspólne”.
W „Nie dla zysku” znaleźć można narzekanie na „gorączkę dochodowości” czy „orientację na zysk” (s. 22), zjawiska te są jednak przedstawiane tak, jakby chodziło o procesy meteorologiczne czy geologiczne przydarzające się ludzkości niezależnie od czyichkolwiek działań. To, co dzieje się obecnie z nauką i szkolnictwem wyższym, jest tymczasem objawem postępującego podporządkowania życia społecznego kapitałowi (czyli, jak technicznie określił to Marks w „Rezultatach bezpośredniego procesu produkcji”, jego subsumpcji).
Nussbaum podziela typową dla liberałów wiarę, że wszystko da się załatwić, kształtując odpowiedni etos (jaki ma on być, mówi nam hinduski mędrzec Tagore), a silna i niezależna humanistyka może współistnieć z silnym i dobrze prosperującym kapitalizmem. Jest to wiara naiwna – im silniejszy jest kapitalizm, tym skuteczniejszą kontrolę może sprawować nad dowolnym obszarem życia społecznego, a z kontrolą ową nie da się walczyć inaczej, niż odnosząc się do podstawowych kwestii materialnych (np. własności), a nie tylko do etosu.
O ile kapitalizm ma szansę wywrzeć postępowy wpływ, jeśli chodzi o ograniczenia związane z uznaniem – co opisuje Florida – o tyle nie zanosi się na to, aby rozwiązał problem redystrybucji i materialnych nierówności. Jak pokazał miniony rok, to właśnie owe nierówności są kołem zamachowym prawicowych populizmów. Mamy więc znów klasyczny dylemat – socjalizm albo barbarzyństwo – i nie rozwiążemy go, edukując ludzi biednych i głodnych do tego, aby wykazali się większym etosem i byli grzeczni, a nie sięgali swoimi brudnymi łapskami po kanapki w salonie.
Niestety, jak przekonywał Walter Benjamin w latach 30. XX w., dopóki będzie istniał przynajmniej jeden żebrak, dopóty będzie też istniał mit. Żadna edukacja obywatelska tego nie zmieni. Może raczej tylko zwiększyć złość wykluczonych na pouczających ich sytych wykształciuchów.