„Mam tremę. Nigdy jeszcze nie byłem przewodniczącym Platformy Obywatelskiej” – zaczął Schetyna, wywołując wesołość na sali. Później było już tylko gorzej, bo przemówienie faktycznie wyglądało tak, jakby wygłaszał je nie doświadczony współzałożyciel jednej z dwóch największych polskich partii, ale nieopierzony działacz, którego o występie poinformowano pół godziny wcześniej. Schetyna o tym, że zostanie szefem PO, wiedział co najmniej od kilku tygodni – po tym jak tuż przed Nowym Rokiem z rywalizacji zrezygnował Tomasz Siemoniak. Dlaczego przez ten czas nie przygotował wystąpienia, które w sposób jasny i zwięzły przedstawiłoby jego pomysł na przyszłość Platformy – tego nie sposób zrozumieć.

Oczywiście – nie jest tajemnicą, że Platforma nie ma dziś spójnego programu, który mógłby stanowić alternatywę dla PiS-u, a więc Schetyna niespecjalnie miał o czym mówić. Nikt jednak od nowego szefa nie oczekiwał prezentacji programu, ale raczej uspokojenia nastrojów i wymienienia dosłownie kilku priorytetów.

Tymczasem zamiast tchnąć w dręczoną kryzysami PO nową nadzieję, a zdezorientowanym działaczom pokazać kierunek, w którym ma zmierzać partia w roli ugrupowania opozycyjnego, nowy przewodniczący zaczął od trwonienia kapitału politycznego zbudowanego na 91-procentowym poparciu uzyskanym w wyborach. Mówił zbyt długo, niedbale, a przede wszystkim w sposób nieuporządkowany, mieszając sprawy błahe (jak organizacja kongresu Klubów Obywatelskich, które PO ma dopiero założyć) z naprawdę istotnymi (jak przyszłe debaty Parlamencie Europejskim czy powołanie gabinetu cieni).

A jakby tego było mało, na apel Ewy Kopacz, by po objęciu stanowiska nie oglądał się za siebie, lecz myślał o przyszłości, odpowiedział, że „ma bardzo dobrą pamięć”. Jego słowa wywołały konsternację wielu słuchaczy, którzy z pewnością zastanawiali się, czy składane wcześniej deklaracje, że żadnej zemsty nie będzie, straciły już moc obowiązującą. Jeśli celem Schetyny było uszczuplenie stanu kadr PO i wypchnięcie części posłów w ramiona Ryszarda Petru, zrobił krok w dobrym kierunku.

Ta porażka na starcie jest tym bardziej zaskakująca, że w wywiadach udzielanych w trakcie kampanii, także w rozmowie z „Kulturą Liberalną”, Schetyna bardzo konkretnie – i skądinąd słusznie – diagnozował problemy ugrupowania: nadmierną centralizację; słabość struktur lokalnych, wynikającą z nadmiernego oparcia partii o stanowiska w KPRM i ministerstwach; niebezpieczeństwo płynące z braku lewicy w sejmie, co będzie skutkowało spychaniem PO na lewą stronę, a tym samym grozi utratą umiarkowanie konserwatywnych wyborców. W swoim przemówieniu o wszystkich tych czynnikach Schetyna wspomniał – kłopot w tym, że w nieskładnym wywodzie mało kto zwrócił na nie uwagę.

Powstaje więc pytanie, dlaczego przemówienie nowego przewodniczącego było tak słabe? Otóż zdaje się, że – mimo trafnych diagnoz obecnego położenia Platformy – Grzegorz Schetyna jednocześnie nie przyjmuje do wiadomości dwóch zasadniczych faktów: po pierwsze, PO jest dziś partią opozycyjną, a po drugie, on jest jej nowym liderem i jako taki musi stawić czoła nowym oczekiwaniom. Nie może już być wyłącznie „rezerwą strategiczną”, zakulisowym graczem i sprawnym organizatorem, ale liderem, którego wystąpienia ludzie będą chcieli podawać sobie dalej. Z wtorkowego występu nie zostanie zapamiętane nic, a sam Schetyna od wizerunku męża stanu i potencjalnego premiera pozostał równie oddalony, jak był wcześniej.

Jedną z ważniejszych cech dobrego lidera politycznego jest znajomość własnych słabości po to, by umieć je poprawić, ukryć lub – to sztuka nie lada – wykorzystać dla własnej korzyści. Dokładnie to zrobił Donald Tusk, któremu po podwójnie przegranych wyborach, parlamentarnych i prezydenckich w roku 2005, udało mu się zrzucić wizerunek polityka „w krótkich spodenkach”, jednocześnie zachowując świeżość i młodzieńczy wigor. Słabością Grzegorza Schetyny są wystąpienia publiczne. Po tym wtorkowym wiemy, że nowy przewodniczący jak na razie ze swoimi słabościami walczyć nie zamierza.