Od kilku lat rośnie w Polsce popularność muzyki elektronicznej. Proces ten cieszy, lecz niesie także zagrożenia. Przykładowo w Warszawie „gorącym” gatunkiem jest obecnie techno. Można je grać na wiele sposobów, lecz komentarze po wizycie Villalobosa sugerują, że spora część słuchaczy żąda tylko jednej odmiany tego gatunku – szybkiej i agresywnej. Jakie było ich zdziwienie, kiedy nie dostali jej od takiej sławy! Wygląda na to, że gwiazda wieczoru zepsuła zabawę wielu przybyłym tylko z jej powodu. Ostatecznie wyjdzie to jednak wszystkim na dobre, jeśli tylko zechcą wyciągnąć z tej imprezy wnioski.

Dla kogo pan tak gra?

Podobne zarzuty Villalobos usłyszał nie po raz pierwszy. Najgłośniejszym echem odbił się jego zeszłoroczny występ na plenerowym festiwalu w Leeds. Jak utrzymywał potem jeden z uczestników, występ był tak słaby, że aż zaczęło padać. Paradoksalnie więc przypisał artyście umiejętności szamańskie, o które posądzają go również jego najwięksi fani (w diametralnie innym, pochwalnym kontekście). Od dekady muzyk wymieniany jest bowiem wśród najlepszych DJ-ów i producentów na świecie, a jego sety regularni bywalcy w klubach wspominają jeszcze po latach. Dla DJ-a utrzymującego się z grania na żywo nie ma chyba większego wyróżnienia.

Skąd ta polaryzacja opinii? Podpowiedź znajduje się w recenzjach jego wydawnictw studyjnych. Od debiutanckiego albumu z 2003 r. Villalobos rozwija autorski styl. I choć uznawany jest za jednego z ojców założycieli nurtu minimalistycznego w muzyce klubowej, brzmienie jego nagrań pozostaje oryginalne. Dlatego recenzenci podkreślają, że tak odrębną wizję można pokochać albo nienawidzić, trudno jednak pozostać obojętnym.

Prestiż, jaki osiągnął Villalobos przez lata występów dokoła świata i doskonalenia swej wizji, świadczy o istnieniu sporej grupy słuchaczy, która tę muzykę pokochała. I to właśnie w tym punkcie oczekiwania części polskiej publiczności zderzyły się ze specyfiką artysty. Villalobos należy bowiem do wąskiego grona szczęściarzy, którzy nie poświęcili dla komercyjnego sukcesu swej wizji, lecz osiągnęli popularność właśnie dzięki niej. W Warszawie zrobiła ona swoje – wzbudziła kontrowersje. O ile jednak dyskusja na temat artystycznej wartości poszczególnych form muzycznych pozostaje zawsze otwarta, o tyle część zarzutów była chybiona, a część zwyczajnie niesprawiedliwa i nierealistyczna. Tymi właśnie chcę się zająć.

Kto ty jesteś? DJ mały

Część publiki popełniła kardynalny błąd – kierując się jedynie prestiżem i popularnością wykonawcy, założyła, że da im on to, czego oczekują od każdej imprezy techno. Sytuacja tymczasem jest bardziej skomplikowana, a DJ-e identyfikowani z tym samym gatunkiem potrafią się diametralnie różnić. Przed pójściem na imprezę, warto ich więc umiejscowić na dwóch skalach.

Pierwsza rozciąga się od czystej rozrywki do czystego artyzmu. Zdarzają się czasem geniusze, którzy potrafią wyjść poza te dwa bieguny i połączyć skrajności, ale ci należą do rzadkości. Podstawą tego podziału jest pytanie o funkcję DJ-a. Część wykonawców widzi siebie, zgodnie z pochodzeniem fachu, jako dostawców muzyki stricte tanecznej, czyli rozrywkowej. Scena rozwija się już jednak kilkadziesiąt lat, nic więc dziwnego, że rozwinęły się także ambicje wykonawców. Niektórzy chcą tworzyć i występować sobie a muzom. I nie kryją tego.

Druga skala jest pokrewna, lecz nie tożsama. Tworzy ją spectrum odpowiedzi na pytanie: czy słuchacze mają się dostosować do wykonawcy, czy wykonawca do słuchaczy? Rozciąga się od ingracjacji do autonomii artystycznej. DJ-e chcący wkraść się w łaski publiki dostosują set do gustu większości na sali, a komplementem dla nich będzie stwierdzenie, że „czują parkiet”. Ceniący autonomię z kolei potraktują występ jako okazję do prezentacji własnej wizji i mniej będą baczyć na reakcję publiki. Ci chcieliby usłyszeć, że są oryginalni, nowatorscy czy autentyczni.

Jako że, wbrew stereotypom, nie każda większość będzie preferowała rozrywkę nad artyzm, a autorski styl można zbudować w ramach muzyki tanecznej, te dwie skale się nie pokrywają. Z punktu widzenia każdego wykonawcy idealna publika podpisuje się pod postulatem autonomii artystycznej, daje ona bowiem artyście muzyczne carte blanche. Nie istnieje natomiast jeden idealny typ wykonawcy z punktu widzenia publiczności, ponieważ w poglądach zderzają się różne opinie na muzykę. Dlatego każdy występ, zarówno w klubie, jak i galerii sztuki, nieuchronnie rozpięty będzie pomiędzy ingracjacją a autonomią artystyczną. DJ-e w różnych punktach obu skal spełniają różne funkcje i wypełniają inne sceniczne nisze, nie warto więc wartościować ich skrajności. Artyzm nie jest lepszy, lecz inny niż taneczność. Każdy jednak na pewno zna swoje preferencje, a poświęcenie przed kupnem biletu pięciu minut na sprawdzenie, czy konkretny DJ je podziela, pozwoli oszczędzić przyszłej frustracji.

Set w kapeluszu i bez

Hollywoodzka legenda głosi, że Clint Eastwood w czasach swojej westernowej świetności prezentował dwie miny: w kapeluszu i bez. Na tej rozbudowanej mimice dobrze zarabiał przez ładnych parę lat, przede wszystkim dlatego, że widzowie właśnie ją chcieli oglądać. O ile dziś można żartować z ówczesnej gry Eastwooda, problem pojawiłby się dopiero wtedy, gdyby widzowie od każdego aktora żądali „tylko” tych dwóch min. Właśnie takie żądanie wysunęła część krytyków Villalobosa. Podobał im się jego set na Audioriver w 2012 r., spodziewali się więc powtórki z rozrywki.

Tymczasem oczekiwanie, że DJ ze światowej czołówki zagra tak samo na letnim festiwalu w 2012 r. i w klubie w 2016 r., jest nie tylko nierealistyczne, ale po prostu chybione. Gdyby Villalobos je spełnił, prawdopodobnie oznaczałoby to koniec jego kariery. Nie ma bowiem większego ciosu dla DJ-a niż zarzut stagnacji. Może on w występ wpleść klasyki, może go nawet zbudować tylko z nich, ale musi zrobić to tak, by nawet po latach od premiery zabrzmiały świeżo.

Nie można także wymagać od żadnego wykonawcy, by zaprezentował się tak samo na festiwalu i imprezie klubowej. Formuła festiwalu wymusza bowiem większą ingracjację. Im więcej ludzi nań przyjedzie, tym stosunkowo mniej niż w klubie otworzy się na koncept danego DJ-a. W licznej letniej publice znajdą się widzowie mniej lub bardziej rozeznani w trendach, znający danego wykonawcę lub nie, będący na jego występie świadomie bądź przypadkowo. Trudno przecież wszystkich kilkudziesięciu artystów znać, a rozlokowanie scen zachęca do dania szansy twórcom, których nie znamy. Ci natomiast pamiętają, że u podstaw zarówno muzyki elektronicznej, jak i letnich festiwali, leży hedonizm. Wiedzą też, że to ich zadaniem jest dostarczenie przyjemności uczestnikom festiwalu, dlatego dbają, by zapewnić dobrą zabawę możliwie szerokiej publice.

Sytuacja pojedynczej imprezy w klubie jest odmienna. Można zakładać, że większość tamtejszej widowni chce słuchać właśnie gwiazd wieczoru. I choć w piątkową noc także króluje hedonizm, to w klubowym otoczeniu mogą sobie one pozwolić na więcej autonomii artystycznej. Wielu DJ-ów wręcz traktuje te występy jako odpoczynek, gdzie w intymniejszej atmosferze (nawet jeśli oznacza to zmniejszenie publiczności z 5 tys. do 500 osób) mogą zaprezentować więcej z tego, co im w duszy gra. W końcu hedonizm też ma wiele twarzy, a publiczność, która przyszła specjalnie na występ danego twórcy, chyba właśnie jego wizji muzyki oczekuje. Skąd więc pretensje do Ricardo Villalobosa o prezentację muzyki Ricardo Villalobosa?

Nie pytaj, co twój klub może zrobić dla ciebie

Części krytyków zabrakło więc zrozumienia mechanizmów świata muzyki elektronicznej, części obeznania w gąszczu gatunków i podgatunków, a jeszcze innym otwartości na doświadczenie. Na szczęście wszystkich tych cech da się nauczyć. Orientacja w działaniu i odmianach muzyki przyda się zwłaszcza tym, którzy chcą podczas występu na żywo dostać to, co lubią. Warto jednak czasem dostać i to, czego się nie lubi.

Otwartość na doświadczenie pozwala z kolei w pełni docenić wysiłki DJ-ów. Każdy ich set naznaczony jest bowiem szczyptą nieoznaczoności. Kiedy wybierzemy się do klubu czy na festiwal, nigdy w pełni nie będziemy wiedzieli, co nas tam czeka. Dzięki otwartości nie tylko spodziewamy się niespodziewanego, ale tego chcemy – pozwalamy wypowiedzieć się autonomii artystycznej. Bo nawet w muzyce tanecznej znajdą się artyści, których utwory nie zawsze „wchodzą” bezproblemowo. Szczególnie dzieło nowatorskie potrzebuje szansy, wymaga wsłuchania i życzliwości. Jeśli skupimy się na muzyce, może się okazać, że wcale nie musimy przetańczyć całej nocy. Może czasem warto całą noc słuchać.

Czyli dobrze grał czy nie?

Powróćmy na chwilę do niesławnego seta z Leeds. Jego fragment jest dostępny w sieci. To kilkanaście minut muzyki… przystępnej i tanecznej w porównaniu z tą, którą Villalobos zaprezentował w Warszawie. Wygląda więc na to, że podczas swojego występu w Polsce zawiesił publice poprzeczkę wyjątkowo wysoko. Tym lepiej dla nas.

Była to bowiem wyjątkowa okazja, by posłuchać rzeczywiście stylu Villalobosa. Na żywo, na dobrym sprzęcie i przede wszystkim głośno, co zmienia percepcję tej muzyki. Utrzymana w niskim tempie, hipnotyzująca i ekstrawagancka, nie była stricte rozrywkowa, lecz dzięki temu stylistycznie niezwykle świeża.

Ricardo Villalobos od kilkunastu lat konsekwentnie rozwija swój styl. I choć regularnie pojawiają się głosy wieszczące jego koniec, nic sobie z nich nie robi i wciąż brzmi nowatorsko. W Warszawie udowodnił, że nadal jest jednym z motorów postępu w muzyce elektronicznej. Mam nadzieję, że jego następny występ w Polsce spotka się z większym zrozumieniem, bo bez takich dziwaków wszyscy wciąż tańczylibyśmy do Abby.

 

Impreza:

Ricardo Villalobos w 1500 m² do wynajęcia, 12 lutego 2016 r., Warszawa.