Książki historyczne dla dzieci – zarówno przeznaczone dla najmłodszych, jak tych w wieku szkolnym – są cennym źródłem poznania, co społeczeństwo chce pamiętać i przekazywać o swoich dziejach. Są tym bardziej instruktywne, że muszą być relatywnie krótkie, stosunkowo mało zniuansowane, w sumie zarysowane wyraźną linią. Przy ich analizie można oczywiście postawić pytanie, czy to rzeczywiście całe społeczeństwo przekazuje formułowane treści. Nawet w wypadku podręczników szkolnych tekst nie jest wszak zatwierdzany przez abstrakcyjne „społeczeństwo”, ale przez konkretne władze szkolne, być może działające pod wpływem pewnych nurtów politycznych. Jednocześnie przecież treści przeznaczone dla dzieci rzadko są ekscentryczne w stosunku do wizji w kraju powszechnej. Zdarzają się oczywiście i takie sytuacje (stalinowskie podręczniki w PRL!), ale rzadko tak się dzieje tam, gdzie władza ma szersze poparcie, czy po prostu w krajach demokratycznych. Skądinąd można zadać pytanie, w jakim stopniu proponowane dzieciom treści są przez nie przyswajane – w momencie czytania (nauki) i na dłużej. Trudno dziś powiedzieć, w jakim stopniu dzieci przyjmowały stalinowską wizję, ale pewne jest, że wiele z niej w Polsce nie pozostało, gdy dzieci przestały być dziećmi, a zwłaszcza gdy przeżyły jeszcze kawałek życia jako dorośli.
Dziś środowisko nadawcze treści historycznych dla dzieci jest, przy całym zróżnicowaniu społeczeństwa, autorów, wydawców i władz szkolnych, znacznie lepiej zakorzenione w tymże społeczeństwie, a proponowana wizja niewątpliwie zakorzeni się lepiej niż dawniej – jest bowiem przyjemna. Patrzymy się w lustro i najczęściej widzimy nas samych (dokładniej: przodków) jako godnych pochwały. Spójrzmy na jedną z wersji tej wizji, opublikowaną w książeczce dla zupełnie małych dzieci, którą akurat miałem w rękach – „Elementarz małego Polaka. Historia dla najmłodszych” Joanny i Jarosława Szarków. Jest to książka z pewnością z sercem pisana, ładnie wydana, taka, która do dzieci może trafić. Tym bardziej mogę więc żałować, że autorzy przyjęli inną drogę od tej, która byłaby mi bliska. No cóż, tym się różnię od wielu promotorów „polityki historycznej”, że uznaję prawo autorów prac historycznych do własnej wizji historii. Wiem, że nie ma jednego obrazu dziejów, wbrew pozytywistycznej koncepcji wiedzy. W odróżnieniu od promotorów „polityki historycznej” nie mam zresztą do dyspozycji państwowych środków i instrumentów dla implantacji mojego obrazu. Po prostu dyskutuję – choć może przesadnie strzelam z armaty do wróbla.
*
W książce powiedziano: „Obszar naszego kraju jest mniejszy niż przed zaborami. Straciliśmy dużo ziem na wschodzie. Zabrało nam je komunistyczne państwo Związek Sowiecki, które już nie istnieje”. O tym, że coś zyskaliśmy na zachodzie, nie ma słowa. Tak, wiem, jak to się odbyło. Wiem, że Polaków nikt nie pytał o zdanie i wiem też jeszcze parę innych rzeczy. To, co zostało powiedziane, stanowi jednak tylko część prawdy. Pamięć o tzw. Kresach warto zachować, gdyż jest to fragment polskiej historii – podobnie jak ukraińskiej, białoruskiej i litewskiej. Proponuję jednak nie zapominać o Ziemiach Zachodnich. Pamięć o ich dziejach też warto kultywować. To też jest fragment polskiej pamięci (obecnie już od ponad 70 lat!) – podobnie jak pamięci niemieckiej, którą zresztą warto z Niemcami dzielić.
O czasach Jagiellonów i Wazów powiedziano: „Mimo, że byliśmy jednym z największych i najsilniejszych państw w Europie, nigdy nie pragnęliśmy panować nad innymi narodami”. Naprawdę? To dlaczego znaczna liczba Litwinów w okresie międzywojennym nie lubiła, a część także dzisiaj nie lubi tego okresu, Jagiełły zaś w szczególności? Dlaczego częste są tam opory wobec Polski? Ponieważ Litwini są nacjonalistami? Zapewne wielu z nich jest. To jednak wszystkiego nie wyjaśnia. Zapytajmy zresztą, dlaczego są nacjonalistami. Ekspansja Jagiellonów na wschód była ekspansją, zresztą typową dla epoki. Szlachta iberyjska pchała się do Ameryki, polska zaś ku wschodowi – z jednaką zresztą motywacją religijną. Później Stefan Batory pisał do jezuitów, którzy chcieli pozytywnie odpowiedzieć na wezwanie zakonu do pracy w Ameryce: „Nie zazdrośćcie waszym Portugalczykom i Hiszpanom obcych w Azji i Ameryce światów, aby je do Boga nawrócić. Są tu w pobliżu Indie i Japony w narodzie ruskim, połockim mieście nieświadomym boskich rzeczy”. O polityce etnicznej okresu międzywojennego, miejscami niedobrej, już nie warto wspominać, podobnie jak o marzeniach części społeczeństwa o koloniach – prawda, że marzeniach niepoważnych. (Uwaga zabezpieczająca recenzenta: nie, nie idę śladem PRL, która nie lubiła Jagiellonów, gdyż pchali się na terytorium przyszłego ZSRR [sic!], a preferowała Piastów, którzy walczyli z sąsiadami z zachodu. Jagiellonów nie lubiano do tego stopnia, że nie pomógł im nawet Grunwald, choć Krzyżaków rysowano jako poprzedników Adenauera, przedstawianego nam w krzyżackim płaszczu. Z kolei Chrobremu nie zaszkodził w opinii nawet Kijów).
Powiedziano w książce: „Mimo poświęcenia i bohaterstwa ani Kościuszce, ani Poniatowskiemu, nie udało się wywalczyć dla Polski niepodległości. Zrobił to natomiast Józef Piłsudski, który także ma swoje miejsce w Katedrze Wawelskiej”. Naprawdę Piłsudski wywalczył niepodległość Polski? Tak, miał niewątpliwe zasługi. Niemniej jednak bez wymarzonej przez Mickiewicza wojny narodów, bez przegranej zaborców, bez orędzia Wilsona itd. niepodległości by nie było. W tym kontekście w ocenie Piłsudskiego ważniejsza jest, moim zdaniem, jego wielka rola w obronie niepodległości w 1920 r. Jeśli zaś mowa o złożeniu doczesnych szczątków Marszałka w Katedrze Wawelskiej, to też coś jeszcze dałoby się powiedzieć. Parę kłopotów pojawiło się w tej kwestii, nieprawdaż?
Z zakresu historii życia rodzinnego czytamy: „Gdy dzieci stawały się starsze, zatrudniano specjalnych wychowawców, którzy nauczali języków obcych oraz innych przedmiotów”. Moje pytanie: czy chłopi też zatrudniali specjalnych wychowawców?
Autorzy mówią: „W domach dzieci uczyły się przede wszystkim kochać swoją ojczyznę i były gotowe jej służyć i dla niej się poświęcić”. Na podstawie doświadczenia własnego, tudzież mojego doświadczenia w roli ojca i dziadka, wiem, że dzieci w domach uczyły się też jeść, ubierać się i sikać. Pragnę nadto zapytać, co znaczy „służba” dla ojczyzny? Nie jest to oczywiste – podobnie zresztą jak „poświęcenie się” dla niej. Jeżeli rozumiemy przez to gotowość do śmierci dla ojczyzny, to: a) wypadki śmierci dzieci, nawet dla ojczyzny, uważam raczej za tragedię niż za powód do chwały i drogowskaz, b) nawet jeśli wszystkie dzieci szlacheckie były tak wychowywane, to nie jestem pewien, czy w wieku dorosłym wszystkie realizowały wpojone zasady (vide społeczeństwo polskie pod zaborami, które nie tylko oraz nie w całości zmierzało do powstań itd.), c) zdarzało się, że nasi przodkowie byli bardziej gotowi umrzeć za ojczyznę, niż porządnie płacić dla niej podatki.
Książka jest realizacją historii hagiograficznej. Przeszłość Polski pokazuje jako wspaniałą. Praktycznie ogranicza się do I RP. Z innych epok dochodzi prawie tylko Piłsudski. Praktycznie mowa w niej tylko o szlachcie oraz jej obyczajach. Innych grup w narodzie nie było. Ze sławnych Polaków innej profesji niż wojskowa wymienieni są Kopernik, Szopen i Jan Paweł II.
*
Nie wątpię, że zaraz usłyszę pytanie, czy pamiętam, iż jest to książeczka dla małych dzieci, a zatem nie można powiedzieć w niej o wszystkim i przedstawić rozlicznych niuansów? Tak, proszę uwierzyć, że pamiętam. Nawet uproszczone obrazy mogą być jednak różne. Mam też zastrzeżenia bardziej zasadnicze. Książeczka reprezentuje dla mnie realizację obecnie lansowanej polityki historycznej w pigułce. Stanowi wprowadzenie od początku w ten właśnie nurt (nie wiem, rzecz jasna, w jakim stopniu świadomie zrealizowane przez autorów). Dla mnie zaś polityka historyczna to kontynuacja polityki innymi środkami (por. Carl von Clausewitz o wojnie!). Można być politykiem i uprawiać politykę, ale proszę nie mylić jej z historiografią.
Przy pomocy takich treści jak zawarte w książce uczy się dzieci kochać ojczyznę – ale właśnie kochać, a nie być do niej przywiązanym, bez zapominania o potknięciach. W książce zapisano zresztą, że patronat medialny nad publikacją objęła Kampania Społeczna „kochampolske.pl” (o celach kampanii powiedziano, mając na myśli dzieci, m.in.: „Chcemy, aby były dumne z tego, że są Polakami”). To częsty teraz kierunek. Nawet zawodowe książki historyczne chwali się jako pisane „z miłością do Polski i Polaków”. Otóż odważę się powiedzieć, że dumny może być z siebie po prostu każdy naród – choć niezbyt rozumiem, dlaczego ma takim być (czy nie wystarczy zwykłe, dosyć naturalne przywiązanie do swego miejsca na ziemi i własnej społeczności?). Czy to nie jest przejaw kompleksów? Każdy naród ma w swoich dziejach punkty do zaliczenia na plus i na minus. Słowo „kochać” pasuje mi zaś bardziej do stosunków międzyosobowych i rodzinnych. W sprawach własnego kraju widzę sens jego stosowania w sytuacjach wyjątkowych (wojna, wygnanie lub emigracja). W sytuacjach zwyczajnych (a w takiej żyjemy, mimo wszystkich tez o Polsce w ruinie) do kraju mogę być przywiązany, mogę (i powinienem!) poczuwać się wobec niego do obowiązków… Ani do tego, ani nawet do „kochania” historia nie jest zresztą nikomu niezbędna. Pragnę przypomnieć, że w niejednej wojnie niejednego kraju bohatersko bronili żołnierze, którzy z całą pewnością nic o historii nie wiedzieli. Skądinąd nie słyszałem, by ktoś płacił porządniej podatki, dlatego że ceni dzieje własnego kraju. O niektórych bojownikach i politykach mówi się, że inspirowali się zaszłościami, ale to nie byli liczni ludzie. W Polsce, jeśli tradycja powstańcza była obecna, np. w fali strajków 1980 r., to tyleż jako czynnik ułatwiający podjęcie buntu i sugerujący pewne formy, ile doradzający ostrożność.
Oczywiście historia nieraz stanowiła lepiszcze grupy, jej schronienie, punkt odniesienia, punkt odbicia dla podjęcia walki. Łatwo wskazać kraje, gdzie wymienione funkcje były szczególnie silnie zaznaczone w dziejach; Polska znajdzie się wśród nich. Proponuję jednak rozróżnić historię „stosowaną” od historii-wiedzy. Tę pierwszą społeczeństwo niekiedy stosuje, zwłaszcza w pewnych trudnych okolicznościach. Zawodowi historycy powinni uprawiać swój zawód inaczej, tym bardziej jeśli robią to w zwyczajnych warunkach. Miłość (ja wolę słowo „przywiązanie”) do kraju nie oznacza bezkrytycznego podejścia ani do niego, ani do jego przeszłości. Jako cele nauczania historii widziałbym szukanie i refleksję, a nie przedstawianie do wierzenia gotowego obrazu, zwłaszcza jeśli miałby być jedynym. Sam chciałbym uczyć historii poprzez krytyczną analizę przeszłości, poprzez dopomaganie wysiłkowi jej zrozumienia – także w wypadku działań nagannych. Nie jest prawdą, że takie stanowisko oznacza „pedagogikę wstydu” – niezależnie od tego, co ten dziwny termin, często dziś stosowany w odniesieniu do sytuacji z ostatnich lat, oznacza. To nie jest żaden postulat „pedagogiki wstydu”, lecz postulat analitycznego myślenia, które dla wspólnoty jest ważniejsze niż kult jej przeszłości (odważam się to powiedzieć jako historyk). Nie pomijając rzeczy nagannych, zadawałbym zresztą pytanie, czy były one naganne z dzisiejszego punktu widzenia, czy także z punktu widzenia danej epoki – jednym z celów nauczania historii jest bowiem pokazywanie szerokiego zakresu zmienności.
Hagiografia narodowych dziejów nie jest drogą do kształtowania patriotyzmu, jeśli w ogóle trzeba go specjalnie kształtować – i to poprzez historię. Nie jest też jego wskaźnikiem. Nawet w stosunkach między zakochanymi ludźmi warto zachować szczyptę krytycyzmu wobec siebie nawzajem. No i nie jest dobrze budować miłość na półprawdach, bo szybko może się ona okazać półmiłością.
Książka:
Joanna i Jarosław Szarkowie, „Elementarz małego Polaka. Historia dla najmłodszych”, seria „Kocham Polskę”, Dom Wydawniczy „Rafael”, Kraków 2015.
Rubrykę redaguje Katarzyna Sarek.