Katastrofa smoleńska – za sprawą filmu Antoniego Krauze oraz wypowiedzi niezawodnego ministra Antoniego Macierewicza – powraca do centrum debaty publicznej. Jak zwykle wywoła skrajne emocje, zamieniając Polaków, w większym jeszcze stopniu niż na co dzień, w dwa wrogie plemiona. Znowu zobaczymy w „tych drugich” (w zależności od tego, po której stronie sporu się stoi) „zdrajców” lub „oszołomów”. Jeszcze raz waga oraz sens tego, co wydarzyło się 10 kwietnia 2010 r., zostanie zagłuszona przez tumult i zgiełk licytujących się w radykalizmie komentatorów.
Tymczasem Smoleńsk trzeba dogłębnie przemyśleć. Nie dlatego, że miał miejsce zamach. Chciałbym, żeby moje stanowisko w tej kwestii było jasne: uważam, że nic z tego, co wiemy o katastrofie, nie potwierdza takiej hipotezy. Problem katastrofy smoleńskiej to nie problem pancernej brzozy, trotylu na pokładzie Tupolewa ani zakrojonego na szeroką skalę spisku, który dochodzi do skutku tylko dlatego, że piloci nie potrafią właściwie odczytać wysokości, na której znajduje się samolot. To problem stanu polskiego państwa. A także naszego – jako zbiorowości – podejścia do polityki.
Redaktorzy „Teologii Politycznej” mają rację, kiedy piszą, że za sprawą katastrofy smoleńskiej polska polityka odzyskała wymiar grozy. Okazało się, że katastrofa jest sprawą egzystencjalną, fundamentalną. Że to coś więcej niż budząca powszechny niesmak codzienna przepychanka stronnictw, międzypartyjna szarpanina. Katastrofa była katastrofą właśnie. Odsłoniła kruchość naszego bytu. Przypomniała, że jesteśmy zupełnie innym narodem niż Amerykanie, Francuzi czy Brytyjczycy. Na czym polega ta fundamentalna różnica? Na tym, że w przeciwieństwie do nich potrafimy sobie wyobrazić własne nieistnienie. Co więcej, rozstrzygającą częścią naszej tożsamości jest właśnie trwanie w formie bezpaństwowej (a więc politycznie pokracznej, zwyrodniałej, niepełnej).
Zarówno sama katastrofa smoleńska, jak i to, co po niej nastąpiło, jest znakomitym przykładem polskiego podejścia do polityki par excellence. Kusi mnie wręcz, by nazwać rzecz mocniej i powiedzieć, że jest samą esencją polskości. Bo na jakimś bardzo elementarnym poziomie, mówiąc kolokwialnie, „nie leży nam” posiadanie własnego, niepodległego państwa. Nie przywykliśmy do niego i pozostaje ono dla nas zawsze w mniejszej lub większej mierze tworem obcym. Dla jednych będzie więc archaiczną, biurokratyczną siłą, wtrącającą się w sprawne działanie samoregulującego się rynku („polskość” wstrzelona w narrację neoliberalną). Dla innych okaże się niemiecko-rosyjskim kondominium, w którym my, Polacy lepszego sortu, nie mamy nic do powiedzenia („polskość” przyklejona wciąż do wyobraźni martyrologiczno-powstańczej). W obu przypadkach państwo pozostaje czymś zasadniczo obcym, a polityka to tylko gra rozmaitych koterii. Nie mieści w sobie możliwości zbudowania sprawnych i stabilnych instytucji, umożliwiających obywatelom korzystanie z przysługujących im praw. Bo przecież my, Polacy, nie lubimy instytucji. Lubimy insurekcje. Codzienna polityczna krzątanina – a przynajmniej taka, do której jesteśmy zdolni – nie ma w sobie nic z powagi. Poważne są dopiero sytuacje wyjątkowe – powstania, narodowe zrywy, ewentualnie ciche modlitwy nad trumnami poległych. Polskość wydaje mi się politycznie zwichnięta, bo niebezpiecznie odwrócone są w niej pierwiastki powagi i śmieszności.
Trzęsienia ziemi, które nastąpiły w warstwie symboli po katastrofie smoleńskiej, znakomicie to potwierdzają. Najpierw pochowanie Lecha Kaczyńskiego na Wawelu, następnie okropne po obu stronach zamieszanie wokół krzyża na Krakowskim Przedmieściu, wreszcie mnogość teorii spiskowych, które się wokół katastrofy pojawiły – wszystko to są przykłady przemieszania powagi i śmieszności. Przeciętny polityk zostaje wywindowany do rangi dziejowego herosa. Krzyż (symbol w kulturze europejskiej ważny nie tylko dla chrześcijan) staje się cepem służącym do okładania przeciwników politycznych. Wreszcie, w rozmaitych teoriach mówiących o zamachu, dochodzi do głosu niepokojąca skłonność, by w zwykłej tragedii doszukiwać się kolejnego potwierdzenia dziejowego męczeństwa świadczącego o wyjątkowości Polaków. W tym zgiełku zagubił się gdzieś ów wielotysięczny tłum, który na ulicach polskich miast z godnością oddawał cześć ofiarom katastrofy. Oto jak (nie)poważna jest dla nas jako zbiorowości polityka.
W efekcie, tkwimy bezradni w impotentnym rozdarciu między banalizacją katastrofy smoleńskiej (choć była ona w pewnym sensie banalna i w tym właśnie tkwi jej tragizm, o czym pisałem już na łamach „Kultury Liberalnej”) a czynieniem z niej kolejnego przedmiotu narodowego kultu. Po jednej stronie są spin doktorzy przekonujący, że w gruncie rzeczy „nic się nie stało”; po drugiej –Antoni Macierewicz, ten złośliwy demiurg naszej politycznej (nie)powagi. Przez to jesteśmy zamknięci w potrzasku między skrajnościami. Albo dostawiamy do tragedii smoleńskiej wielkie kwantyfikatory, przydając jej tym samym apokaliptycznego, opatrznościowego wymiaru, albo trywializujemy jej znaczenie i twierdzimy, że nic z niej nie wynika.
A przecież wynika z niej, jak mi się wydaje, całkiem sporo. Czego możemy się więc dowiedzieć? Przede wszystkim czegoś o stanie państwa. 10 kwietnia 2010 r. państwo obnażyło swoją niemoc na najbardziej elementarnym poziomie. Okazało się niezdolne, by poprzez przestrzeganie procedur, zapewnienie odpowiedniej jakości sprzętu i przeszkolenia pilotów, być w stanie bezpiecznie przewieźć swoich najwyższych przedstawicieli z punktu A do punktu B. Nie było żadnego zamachu, żadnego wielkiego spisku. Były natomiast lata zaniedbań, bylejakości, braku odpowiedzialności w działaniu. Potwierdzają to wypadki, do których dochodziło już wcześniej – choćby ten, gdy w grudniu 2003 r. pod Piasecznem runął na ziemię helikopter z premierem Leszkiem Millerem na pokładzie. Dla jasności: ten stan rzeczy nie obciąża konta żadnej pojedynczej ekipy rządzącej – obciąża je wszystkie. To portret naszego państwa. Nie potrafiliśmy zbudować lepszego. W tym sensie (i tylko w tym!) katastrofa smoleńska nie była przypadkiem.
Drugi wniosek, który można z niej wyciągnąć, dotyczy natomiast tego, jakiego rodzaju jesteśmy zbiorowością. Po raz kolejny okazało się mianowicie, że Polska to nie zwykłe państwo, ale raczej patetyczne i histeryczne naraz misterium. Jako naród nie dorobiliśmy się wciąż „normalnego” ujęcia własnej polityczności. Codzienna polityka pozbawiona jest wymiaru powagi (w czym utwierdza nas, z uporem godnym lepszej sprawy, tzw. klasa polityczna). Nawet nasi konserwatyści (lub chociaż ci, których zwykło się w ten sposób określać) traktują instytucje państwa jako żer dla partyjnych dołów – pulę stanowisk do obsadzenia „swoimi ludźmi”. Patriotyzm nie jest w tych ramach codzienną pracą ani wysiłkiem budowania czegoś trwałego. Wymaga jakiegoś wstrząsu. Narodem we właściwym sensie słowa stajemy się niemal wyłącznie w sytuacjach wyjątkowych: kiedy napadną na nas Niemcy, Rosjanie albo (lżejszy wariant) generał Jaruzelski. Bez tego trudno być Polakiem na serio.