0000398695
close
W walce o demokrację nie robimy sobie przerw! Przekaż 1,5% na Fundację Kultura Liberalna WSPIERAM
close
Kultura Liberalna solidarnie z Ukrainą

PRZEKAŻ
1,5%
PODATKU
close

W walce o demokrację

nie robimy sobie przerw!

Przekaż 1,5% na Fundację
Kultura Liberalna

Przekaż 1,5%
na Fundację Kultura Liberalna
forward
close

KULTURA LIBERALNA > Felietony > PIĄTEK [Polska] TOKARSKI:...

PIĄTEK [Polska] TOKARSKI: Poszukiwacze zaginionej intensywności

Jan Tokarski

Poszukiwacze zaginionej intensywności

Marzy Pilch w swoim „Dzienniku”: „Żeby zawsze było tak samo, ale, broń Boże, nie w sensie, żeby zawsze trwało jakieś uniesienie, wzlot, ekscytacja, upojenie czy inny orgazm wiekuisty. Żeby zawsze było tak samo – szczerze mówiąc – umiarkowanie. Żeby zawsze rankiem pić kawę z tej samej filiżanki, po południu w tej samej kawiarni, żeby, tak jak czyni to zdecydowana większość ludzkości, w nocy spać, w dzień pracować; żeby określoną ilość godzin pisać, określoną czytać, żeby regularnie chodzić do kina i na mecze; żeby początek «Faktów» o 19 to była święta godzina – początek zawsze takiego samego wieczoru, żeby – poza tym, że latem zawsze w to samo miejsce i na tak samo długo – nigdzie nie wyjeżdżać, w ogóle – błagam – żadnych podróży; też żadnych arcyważnych spotkań na mieście” (wpis z 19 stycznia 2010 r.). Te słowa to coś więcej niż tylko lista pobożnych życzeń. To pejzaż aspiracji, portret wymarzonej rzeczywistości. Taka ma być Polska: stabilna, przewidywalna, szara.

Cytat ten uderzył mnie, gdy zapoznawałem się z dostępnymi w mediach i internecie materiałami ze zorganizowanego przez PiS kongresu „Polska Wielki Projekt”, który odbył się w Warszawie w połowie maja. Słuchając wypowiedzi poszczególnych prelegentów – Jarosława Kaczyńskiego, Zdzisława Krasnodębskiego, Jana Filipa Staniłki czy Michała Łuczewskiego – miałem poczucie, że słucham ludzi mówiących w jakimś dziwnym, obcym języku. Z pozoru używają tych samych słów co ja, ale znaczą one dla nich co innego. Wydaje się, że mówią o wydarzeniach, które znam, ale nabierają w ich ustach innej wagi i treści, a w efekcie – stają się czymś innym, obcym, nieznanym.

Punktem, w którym ta semantyczna wyrwa ujawnia się z całą wyrazistością, jest oczywiście kwestia katastrofy smoleńskiej oraz dorobku zmarłego prezydenta Kaczyńskiego. Postać tego ostatniego odczytywano na kongresie na przykład poprzez schemat Girardowskiej koncepcji „kozła ofiarnego”. Z symbolu zła (zła, któremu na imię „kaczyzm”) stał się Lech Kaczyński, powiada socjolog Michał Łuczewski, symbolem świętości. My wszyscy zaś – społeczeństwo – wzięliśmy udział w czymś w rodzaju dokonanego nieświadomie założycielskiego mordu. Wyśmiewany za życia, po śmierci prezydent okazuje się mężem stanu. Wcześniej trywializowany, odzierany z wielkości, teraz spogląda na nas z wawelskiej skały ponad chaosem epok. Oto Ojciec Narodu i jego ofiara w jednym. Ten, który poprzez swoją męczeńską śmierć przywrócił jedność wspólnocie…

Taki język opisu naszej sytuacji po wypadku tupolewa uderza metafizycznym patosem przyłożonym do zdarzenia beznadziejnie banalnego, kwantyfikatorem historycznej wielkości zestawionym z postacią, trzeba to w końcu powiedzieć, przeciętną. Lech Kaczyński – wbrew temu, co implicite sugerowano podczas kongresu – zastąpił Aleksandra Kwaśniewskiego na stanowisku prezydenta Rzeczypospolitej, nie Jana Pawła II na stanowisku Ojca Narodu. Pochówek na Wawelu nie był, jak słusznie zauważył w „Polityce” Robert Krasowski, miarą jego osiągnięć, ale największym osiągnięciem. Wypadek tupolewa pod Smoleńskiem – chociaż poprzez fakt, że wpisany jest w kontekst Katynia aż prosi się o podniesienie go do rangi znaku Opatrzności, o nadanie mu ciężaru metafizycznego Symbolu – otóż ów wypadek jest moim zdaniem tragiczny przede wszystkim dlatego, że żadna tego typu treść do niego nie pasuje. Symetria między przyczyną i skutkami ulega tu zaburzeniu. Nie ma w tej katastrofie głębi, ciężaru. Przeciwnie: wyczerpuje się ona w swej banalności. Jest przypadkiem, który w warunkach naszego państwowego nieładu zawsze może się zdarzyć. Podpada pod prawa statystyki, a nie Opatrzności.

W nadinterpretacjach wypadku pod Smoleńskiem odbija się potrzeba metafizycznego „doładowywania” rzeczywistości. Zaryzykowałbym nawet twierdzenie, że jest to ukryta obsesja sporej części polskiej prawicy. Spór o lustrację i dekomunizację, walka z układem, a teraz smoleński neomesjanizm – czy wszystkie one nie są wyrazem sprzeciwu wobec wizji dożylnej, analgetycznej modernizacji, której pacjent zwany Polską ma się poddać, by móc zamieszkać w odmalowanej przez Pilcha arkadii zwyczajności? Wydaje mi się, że coś jest tu na rzeczy. We wszystkich trzech przypadkach polska prawica wprowadzała do naszego publicznego dyskursu radykalne podziały. A wraz z nimi do polityki powracała intensywność, której odnalezienie, a następnie przeżywanie jest – to moja teza – naczelną pasją naszych prawicowych myślicieli.

Nie mogę podpisać się pod marzeniem Jerzego Pilcha. Nie chcę Polski szarej, zanurzonej w swej codzienności, kiszącej się nieustannie w sosie bieżących, wypranych z głębszej treści spraw. Nie podoba mi się również arogancja, z jaką spora część naszych elit od początku odnosiła się (i odnosi się nadal) do narodowej żałoby z 2010 roku. Ale tym bardziej obca jest mi ubrana w konserwatywne szaty mentalność quasi-rewolucyjna (czy może raczej: kontrrewolucyjna). Taka, której najgłębszym pragnieniem jest pogrążenie się w nieustających paroksyzmach dogłębnego Odrodzenia Narodu. Taka, która do każdej swojej tragedii (nawet potwornej w swej banalności, jak ta pod Smoleńskiem) dostawia zaraz metafizyczne, ba, apokaliptyczne rusztowanie. Taka wreszcie, która przestawiając aksjologiczne znaki, upojona swoim patosem, podmywa przestrzeń, w której można prowadzić polityczną debatę. Ta wymaga przecież, by słowa, których używamy, znaczyły to samo dla wszystkich uczestniczących w sporze stron.

„Katastrofa smoleńska: bilans dwóch lat” głosił tytuł jednej z sesji na rzeczonym kongresie. Bilans tych dwóch lat to przede wszystkim dwa języki, którymi się dziś w debacie publicznej posługujemy. Polska na proszkach nasennych i Polska na sterydach nie mają jak ze sobą rozmawiać. Największy być może paradoks polega jednak na tym, że to właśnie ci, którzy uważają się za rzeczników ofiar wypadku; ci, którzy przedstawiają się jako kontynuatorzy „dzieła” prezydenta Kaczyńskiego, przydając katastrofie metafizycznego ciężaru, niweczą jej realne, polityczne, wspólnotowe znaczenie.

* Jan Tokarski, historyk idei. Stale współpracuje z „Przeglądem Politycznym” i kwartalnikiem „Kronos”.

„Kultura Liberalna” nr 179 (24/2012) z 8 maja 2012 r.

Skoro tu jesteś...

...mamy do Ciebie małą prośbę. Żyjemy w dobie poważnych zagrożeń dla pluralizmu polskich mediów. W Kulturze Liberalnej jesteśmy przekonani, że każdy zasługuje na bezpłatny dostęp do najwyższej jakości dziennikarstwa

Każdy i każda z nas ma prawo do dobrych mediów. Warto na nie wydać nawet drobną kwotę. Nawet jeśli przeznaczysz na naszą działalność 10 złotych miesięcznie, to jeśli podobnie zrobią inni, wspólnie zapewnimy działanie portalowi, który broni wolności, praworządności i różnorodności.

Prosimy Cię, abyś tworzył lub tworzyła Kulturę Liberalną z nami. Dołącz do grona naszych Darczyńców!

SKOMENTUJ

Nr 179

(24/2012)
12 czerwca 2012

PRZECZYTAJ INNE Z TEGO NUMERU

KOMENTARZE

NAJPOPULARNIEJSZE



WAŻNE TEMATY:

TEMATY TYGODNIA

drukuj