Pierwszy raz o tej książce usłyszałem przeszło trzy lata temu i to nie od byle kogo, bo z ust samego Wojciecha Karpińskiego. Autor „Herbu wygnania” pewnie już nie pamięta nieco speszonego młodego redaktora, łapczywie wyłuskującego wzmianki o Henryku Krzeczkowskim z rozmowy prowadzonej na wernisażu wystawy z okazji trzydziestolecia „Zeszytów Literackich”. Mnie jednak owo spotkanie głęboko zapadło w pamięci. Z całej grupy przyjaciół, do której należeli m.in. Paweł Hertz, Zygmunt Mycielski i Stefan Kisielewski, to właśnie „wróżbita z ulicy Czackiego”, jak we wspomnieniowym szkicu nazwał Krzeczkowskiego Krzysztof Mętrak, był postacią najbardziej tajemniczą i w sposób naturalny wzbudzającą największą ciekawość. Poza długą listą tłumaczeń, głównie z języka angielskiego, nie zostawił po sobie wiele: trzy zbiory recenzji, kilka dłuższych esejów publikowanych w emigracyjnych i krajowych pismach, większość w paryskiej „Kulturze” i „Tygodniku Powszechnym”. Żadnych dzienników (jak Mycielski i Kisiel), żadnych wywiadów rzek (jak Paweł Hertz). To zaskakująco mało jak na człowieka, który inspirował przynajmniej dwa pokolenia polskiej inteligencji.
Autorytet
Krzeczkowski w świat literacki wkroczył na początku lat 50. „Debiutował, za moją namową, tłumaczeniem esejów Williama Hazlitta w roku 1954” – pisał tuż po jego śmierci Paweł Hertz [1]. Dwa lata po debiutanckiej publikacji na fali gomułkowskiej odwilży Krzeczkowski założył wraz z Hertzem, Andrzejewskim, Żuławskim, Ważykiem i Mycielskim miesięcznik literacki „Europa”. W ogłoszeniu, umieszczonym na łamach „Przeglądu Kulturalnego” i „Nowej Kultury”, autorzy przedstawiali go krótko: „«Europa» – miesięcznik poświęcony sprawom kultury i ruchu umysłowego w Polsce i za granicą” [2]. Ta skąpa nota zapowiadała wszystko to, za czym tęsknili związani z pismem autorzy – pisanie o sprawach kultury wyzwolone z politycznego gorsetu, nieskrępowany dostęp do zachodniej twórczości literackiej. W wyniku decyzji partii pierwszy numer „Europy”, złożony i przygotowany do druku, nigdy nie ujrzał światła dziennego, Krzeczkowski zaś stracił funkcję sekretarza redakcji.
Przez następne trzy dekady recenzował książki, początkowo głównie dla „Ekspresu Wieczornego”, i dużo tłumaczył, wykorzystując doskonałą znajomość angielskiego. W połowie lat 60. zaczął współpracę z „Tygodnikiem Powszechnym”. Wkrótce w orbitę jego wpływów dostaną się młodzi: Wojciech Karpiński i Marcin Król. Krzeczkowski będzie ich dopingować do własnych intelektualnych poszukiwań, namawiać do publikowania tekstów, podsuwać nie zawsze oczywiste wówczas lektury. Zresztą kontakt z nim będzie inspiracją nie tylko dla oszołomionych Marcem ’68 Karpińskiego i Króla. „To dzięki rozmowom z nim – pisał po latach ten ostatni – powstały przekłady z Kawafisa i Audena, zajmowano się stańczykami, ale i współczesną eseistyka brytyjską, zwracano się ku Mahlerowi lub Brittenowi” [3].
Na pięć lat przed śmiercią do Krzeczkowskiego, którego intelektualny temperament zawsze pchał w stronę kulturowego konserwatyzmu i myślenia w kategoriach „długich koniunktur” [4], zacznie lgnąć pokolenie jeszcze młodsze. Młodsze i bardziej konserwatywne. W początkach lat 80. na Czackiego będą zaglądali związani podówczas z prawicowym Ruchem Młodej Polski (RMP) Aleksander Hall i Tomasz Wołek. Ten ostatni napisze potem o Krzeczkowskim jako ojcu duchowym „Polityki Polskiej” – pisma RMP, w którego redakcji oprócz dwóch wspomnianych działaczy zasiadali między innymi Jacek Bartyzel, Marek Jurek, Wiesław Walendziak, Rafał Matyja i Jarosław Kaczyński.
Do jednego z warszawskich szpitali, w którym Krzeczkowski umierał na raka przełyku, będą przychodzić wszystkie trzy pokolenia. „Henryk się spieszył” – pisze Tomasz Wołek. „Chciał i nam dopowiedzieć swoje prawdy. Zdążyliśmy mu jeszcze przynieść do szpitala antologię trzech pierwszych numerów «Polityki Polskiej» oraz jego numer ostatni, z ostatnim artykułem Henryka Krzeczkowskiego – Mikołaja Suwalaka” [5]. W sierpniu 1985 r. Zygmunt Mycielski notuje: „Dziś byłem u Lorentza, a potem w szpitalu u Henryka Krzeczkowskiego, który ma być za parę dni operowany. Był tam Andrzej Micewski – poprzednim razem widziałem tam u Henia Krzysia Kozłowskiego” [6]. Wojciech Karpiński, który w chwili śmierci Krzeczkowskiego przebywa w Paryżu, pisze do Marcina Króla długi list: „Wiadomość o śmierci Henryka, choć przecież spodziewana, poruszyła mnie głęboko” [7].
Zagadka
Wszystko to wiedziałem o Krzeczkowskim, słuchając w 2012 r. napomknień Karpińskiego o pracy nad biografią tej oryginalnej postaci. Zagadek było jednak znacznie więcej. Kim był Henryk Krzeczkowski zanim – już jako dojrzały człowiek – zaczął zakładać ze swoimi kolegami legendarną „Europę”? Wiadomo, że urodził się w Stanisławowie w rodzinie żydowskiej. Wiadomo też, że po wojnie do Polski przybył z głębi Rosji i do lat 50. służył w wywiadzie wojskowym. Potem z rzadka powracał do lat swojej młodości. Nie lubił zajmować się własną biografią, nigdy nie uprawiał autopsychoanalizy. Kto skrywał się zatem za marmurowym obrazem Krzeczkowskiego jako „kolorowej plamy na szarym tle” PRL-u, człowieka wysokiej kultury, duchowego arystokraty, który wobec wszystkich intelektualnych mód i ideologicznych miazmatów zachowywał postawę splendid isolation?
Książka Karpińskiego jest próbą odpowiedzi na wszystkie te pytania. Zaskakująco skromną, bo liczącą zaledwie 190 stron, choć biorąc pod uwagę wstrzemięźliwość pisarską samego Krzeczkowskiego, nie powinno to dziwić. Jest też próbą bardzo osobistą, pisaną przez przyjaciela o przyjacielu, daleką od suchego biograficznego wykładu i będącą połączeniem intymnego eseju oraz na gorąco pisanych notatek. Zresztą Karpińskiemu trudno byłoby napisać rzecz mniej emocjonalną, los bowiem rzucił w jego ręce coś, czego istnienia nie domyślali się nawet bliscy znajomi Krzeczkowskiego – jego dzienniki, prywatne zapiski sporządzane na przestrzeni kilkudziesięciu lat.
Opowieść o pracy nad nimi przypomina gawędę Sherlocka Holmesa, z tym że zamiast wyjaśnienia zagadki otrzymujemy na koniec obraz jeszcze bardziej skomplikowany, niejasny, pełen urwanych tropów. Sam Karpiński tak pisze o początkach tej przygody: „W maju 1997 r. powiedział mi Paweł Hertz, że czyta zapiski pozostawione przez Henryka. […] Zaskoczeniem było istnienie dzienników (nie wiedział o ich prowadzeniu), a także ich treść. Powiedział mi, że jest zadziwiony osobowością, która się z nich wyłania. Miał nadzieję, że wybierze coś do publikacji, ale jednak zrezygnował z podjęcia się tego zadania. Henryk wydaje się mu najdziwniejszym człowiekiem, z jakim zdarzyło mu się zetknąć” [8].
Wojsko
Prace nad notatkami Krzeczkowskiego zajmują Karpińskiemu z przerwami piętnaście lat. To paradoks, bo dzienniki są więcej niż skromne. Opublikowane na końcu książki zajmują czterdzieści parę stron (nie dowiadujemy się, czy jest to wybór, czy wszystkie zapiski). „Z pewnego punktu widzenia jest to nie-dziennik – pisze autor «Henryka» – szkice wykazują niemożność (nieumiejętność – jak sam siebie oskarża) prowadzenia dziennika, dziennika tradycyjnego” [9]. W zeszytach, w których są prowadzone, widać ślady wyrwanych kartek. Zapisków o charakterze dokumentalnym jest jak na lekarstwo. Karpiński dzwoni więc, pisze listy, spotyka się z tymi, którzy znali lub mogli znać młodego Krzeczkowskiego. Rozmawia z Witoldem Lederem, który po wojnie pracował z Krzeczkowskim w Oddziale II (wywiad wojskowy), z jego szkolnymi kolegami ze Stanisławowa, a także z tymi, którzy towarzyszyli Krzeczkowskiemu na Wschodzie – Marią Wisłocką i Julianem Pappé. Za namową Andrzeja Paczkowskiego zagląda do dokumentów przechowywanych w IPN oraz w Centralnym Archiwum Wojskowym. Zbiera okruchy, wspomnienia, ślady.
Dzięki tej robocie znamy więcej biograficznych szczegółów, ale przede wszystkim Krzeczkowski staje się bardziej ludzki, schodzi z cokołu, przestaje być tylko wytrawnym wydawcą i tłumaczem, mentorem założycieli „Res Publiki” czy guru młodej prawicy lat 80. Poznajemy go pod jego prawdziwym imieniem Hermana Gernera i możemy przynajmniej częściowo prześledzić jego wczesny życiorys.
W latach 30. jest młodym, zdolnym uczniem żydowskiej szkoły, najlepszym polonistą w klasie. Pozostaje pod wielkim wpływem starszej siostry Klary, która komunizowała i przez pewien czas siedziała z tego powodu w więzieniu. „Był rudawy, żartowano z jego poglądów: na głowie czerwony i wewnątrz czerwony” [10]. W 1941 r. do Stanisławowa wkraczają Niemcy. Krzeczkowski ma wówczas dwadzieścia lat. Straciwszy całą rodzinę, wyrusza na Wschód. Trafia najpierw pod Stalingrad, potem do Kirgizji. Zostaje oficerem polityczno-wychowawczym. Od 1944 r. przebywa w Riazaniu, gdzie kończy kurs oficerski organizowany dla żołnierzy zasilających armię Berlinga. Pod koniec wojny zostaje skierowany do Rembertowa, potem zdemobilizowany i zatrudniony w jednej ze śląskich cukrowni. Parę miesięcy później wstępuje w szeregi wywiadu wojskowego. Od 1947 r. jest rezydentem w Paryżu, potem w Rzymie.
To z tamtego okresu pochodzą fotografie, które znalazły się wraz z notatkami u Józefa Jaworskiego [11]. Herman Gerner w dopasowanym garniturze na paryskiej ulicy w lipcową noc. Herman Gerner w eleganckim płaszczu i kapeluszu w Mediolanie. Herman Gerner ze stylową fajką na moście w Genewie. Herman Gerner w przyciemnianych okularach na łódce w nadmorskim Nervi. Przystojny, młody, znający języki, obyty z zachodnią kulturą. Nic dziwnego, że w 1948 r. na Światowym Kongresie Intelektualistów w Obronie Pokoju we Wrocławiu powierza mu się zadanie dyskretnego nadzorowania grupy anglojęzycznych pisarzy.
Na początku 1951 r. zostaje wyrzucony z wojska za sprawy obyczajowe. Czy za homoseksualizm, jak chce Witold Leder, czy za bójkę po pijanemu, jak głosi rozkaz ukarania aresztem z grudnia 1950 r. – nie wiadomo. Wiadomo za to, że jest to moment, w którym następuje w jego życiu zwrot. Z uporządkowanej sfery wojskowości przenosi się w świat kultury, którą każdy porządkuje na własną odpowiedzialność. Już nie Gerner, lecz Krzeczkowski zabiera się za te porządki z zapałem. Zaczyna pisać, tłumaczyć, bywać wśród pisarzy, zawiązuje nowe przyjaźnie. Porzuca przeszłość. Resztę historii znamy.
Mitotwórca
Kiedy obejmuje się wzrokiem cały życiorys Krzeczkowskiego, uderza w nim jedno – nie tyle pęknięcie, a właściwie dwa pęknięcia, które nastąpiły w wyniku zewnętrznych czynników (ucieczka ze Stanisławowa i dyscyplinarne opuszczenie wojska w 1951 r.), ile uparta próba wymyślenia się na nowo. Tajemnica Krzeczkowskiego nie polega bowiem na agenturalnej przeszłości czy na młodzieńczym zaangażowaniu w komunizm – niejasnej, rozbudzającej polityczną wyobraźnię historii, którą koniec końców łatwo jest opowiedzieć. Tajemnicą Krzeczkowskiego – i to jest główny temat pracy Karpińskiego – jest radykalne odrzucenie dawnej biografii i mozolne budowanie własnej mitologii: dżentelmena, erudyty, znawcy muzyki i sztuki, człowieka kulturalnego, który po utracie rodzinnego świata, postanawia stworzyć go sobie od nowa i zaludnić duchowymi pobratymcami: Evelynem Waughiem, Kawafisem, Audenem, Krasińskim, Hazlittem. Zmienia przy tym nazwisko, zaciera ślady, przemilcza rodzinne historie, opowieści o własnych pragnieniach czy porażkach nazywa „rozdrapami” [12]. W 1955 r. zapisuje w dzienniku: „Nie cierpię konfrontacji z przeszłością z jeszcze innego powodu. W okresie szczególnego «mitotwórstwa» stworzyłem się na nowo; nieważne, ile z tego mitu musiało odpaść, ile trzeba było zmodyfikować. Powstawał on zresztą nie tyle ze snobizmów, co z planowania; tworzyłem siebie jak architekt dom” [13].
Biorąc to wszystko pod uwagę, dziwnie brzmią słowa Tomasza Wołka, który we wspomnieniowym tekście, pisanym w 1986 r., określał twórczość Krzeczkowskiego w ten oto sposób: „Z tych myśli rozproszonych po czasopismach i książkach, przechowywanych nie dość zapewne pieczołowicie w ulotnej pamięci ludzkiej – wyłania się zdumiewająco jasny i przejrzysty obraz świata. Odsłania się prosty kręgosłup zasad dźwigających przekonania i bogatą tkankę poglądów” [14]. Jasne zasady, prosty kręgosłup. Wszystko to oczywiście prawda, jednak dopiero po lekturze „Henryka” wiadomo, jaką cenę Krzeczkowski musiał płacić za ten spójny obraz własnej osoby, ile wysiłku, zwątpień, niepewności kryło się pod jego „bogatą tkanką poglądów”.
Czy Krzeczkowski byłby zadowolony z „rozdrapów”, których w książce Karpińskiego jest aż nazbyt wiele? Pewnie nie. A jednak nie zniszczył swoich zapisków. Być może po to, by pokazać, że jego mitotwórstwo nie jest formą mitomanii, błazeńskiej gry, kabotyństwa, lecz poszukiwaniem formy, stałych reguł w świecie, który tak mocno został naruszony w posadach. W 1977 r. zanotował: „Autokreacja jako jedyny możliwy sposób twórczego życia w czasach całkowitej destabilizacji – form i norm, społeczeństwa i instytucji”. Zaraz potem dodawał jednak: „Ale nie wartości, bo wtedy twórczość nie jest możliwa. Gra, twórczość jako gra, jest też wyrazem akceptacji pewnych wartości: choćby reguł, które odzwierciedlają, wyrażają, pewien porządek istniejący poza regułami i grą” [15]. W ten „porządek istniejący poza regułami i grą” wierzył do samego końca.
Przypisy:
[1] Paweł Hetrz, „Żal po Henryku Krzeczkowski” [w:] tegoż, „Gra tego świata”, Biblioteka „Więzi”, Warszawa 1997, s. 274.
[2] Barbara N. Łopieńska, „Porwanie «Europy»” [w:] „Europa. Miesięcznik literacki” 1957, nr 1, reedycja numeru ze wstępem Marcina Króla, Biblioteka Narodowa, Instytut Dokumentacji i Studiów nad Literaturą Polską – oddział Muzeum Literatury im. Adama Mickiewicza w Warszawie, Warszawa 2007, s. XIII.
[3] Marcin Król, „Wspomnienie o Henryku Krzeczkowskim” [w:] Henryk Krzeczkowski, „Proste prawdy”, wyd. Ararat, Warszawa 1996, s. 417-418.
[4] Tamże, s. 419.
[5] Tomasz Wołek, „Artykuły Henrykowskie” [w:] Henryk Krzeczkowski, dz. cyt., s. 460.
[6] Zygmunt Mycielski, „Niby-dziennik ostatni 1981–1987”, wyd. Iskry, Warszawa 2012, s. 528.
[7] Wojciech Karpiński, „Henryk”, [fragment książki poświęconej Henrykowi Krzeczkowskiemu przedrukowany w:] „Zeszyty Literackie” 2015, nr 132 (4), s. 8.
[8] Wojciech Karpiński, „Henryk”, Fundacja Zeszytów Literackich, Warszawa 2016, s. 36.
[9] Tamże, s. 114.
[10] Tamże, s. 60.
[11] Por. aneks z fotografiami, tamże, s. 193–230.
[12] Tamże, s. 66.
[13] Tamże, s. 157.
[14] Tomasz Wołek, „Artykuły Henrykowskie” [w:] Henryk Krzeczkowski, dz. cyt., s. 437.
[15] Wojciech Karpiński, dz. cyt., s. 186.
Książka:
Wojciech Karpiński, „Henryk”, Fundacja Zeszytów Literackich, Warszawa 2016.