Diane Ducret we właśnie wydanej w Polsce książce pt. „Zakazane ciało” opowiada o tym, jaką niezwykłą uwagą, by nie nazwać tego wprost obsesją, od początków naszej cywilizacji – zaczynając od Platona – mężczyźni darzyli kobiece organy płciowe. Jak bardzo ich one niepokoiły (skoro są schowane, musi coś się tam kryć) i jak, w miarę rozwoju wiedzy medycznej, szukali sposobów, by nad nimi zapanować. Prosty przykład – odkrycie łechtaczki w XV w. skłoniło wielu ówczesnych uczonych do wydania werdyktu, że łatwiej się zapanuje nad kobietami, nad ich nieokiełznaną żądzą rozkoszy, jeśli się wytnie to, co je do rozkoszy doprowadza. Dziś pochylamy się nad niecnym procederem rzezania kobiet w Afryce, ale on przeszedł do Afryki z Europy! We Francji wycinano kobietom łechtaczki jako lek „na uspokojenie” jeszcze do początków XX w.
Nad kobiecymi organami próbowano zapanować na wiele sposobów: poprzez zakładanie pasów cnoty, obrzezanie, niewolenie, wreszcie gwałty – te ostatnie najlepiej sprawdzają się na wojnie, bo osłabiają morale mężczyzn i wprowadzają obcy element do zwalczanego społeczeństwa. Kobieta jest tylko środkiem do celu. „Wola podporządkowania sobie żywiołu kobiecego, a zwłaszcza zdolności do dawania życia, spędza sen z powiek mężczyznom na wszystkich kontynentach” – pisze Ducret. By kobiety ujarzmić, wymyśla się im histerię, zamyka w zakładach dla obłąkanych, sterylizuje, odbiera potomstwo, nie wspominając o tym, że do XX w. są one zależne przynajmniej ekonomicznie od mężczyzn, a i prawo nie stoi po ich stronie. To zdanie o władzy nad kobietami staje się jak najbardziej aktualne w obliczu tego, co od kilku dni serwuje nam obecny rząd.
„Normalność”, czyli co?
W rządowej wizji państwa kobiety są dobre, kiedy realizują swoje przeznaczenie – narzucone im przez Kościół i system patriarchalny. Czyli kiedy godzą się na role żon i matek, nie wychylając się i nie zajmując za dużo miejsca, nie rozpychając na rynku pracy i nie zabierając głosu nieproszone. W ramach „dobrej zmiany”, hasła, które zaczyna coraz bardziej przypominać slogany rodem z poprzedniego systemu i z „Nowego wspaniałego świata” Huxleya, należy przypomnieć kobietom, gdzie jest ich miejsce w nowej Polsce, która silnie stoi katolicyzmem. Dlatego za jednym zamachem Sejm podda pod głosowanie projekt obywatelski zaostrzający ustawę o aborcji oraz projekt ustawy zakazujący sprzedaży tzw. pigułki po, czyli antykoncepcji awaryjnej. To jak dostać pięścią w twarz i brzuch jednocześnie.
W sprawie „pigułki po” minister zdrowia Konstanty Radziwiłł powiedział w radiu TOK FM, że ministerstwo ma „sygnały od lekarzy ginekologów, że ten produkt jest nadużywany”. Nie sprecyzował, co to za sygnały i nie podał statystyk. Trzeba mu wierzyć. W sukurs ministrowi przyszedł krajowy konsultant w dziedzinie Ginekologii i Położnictwa, Stanisław Radowicki, i stwierdził, że niektóre z nas stosowały „pigułki po” nawet… kilkanaście razy w ciągu cyklu miesiączkowego. Skąd takie dane? Nie wiadomo. Wiadomo jednak, że rzecz musi dotyczyć bardzo zamożnych Polek, bo koszt jednej tabletki to blisko 150 zł.
Wniosek jest jednak prosty: Polki zwyczajnie są nieodpowiedzialne. Poprzedni rząd zaufał naszym kobietom, uwierzył w ich zdrowy rozsądek, no ale to był błąd. Rzuciły się do aptek po antykoncepcję, wzrosło zużycie, a tak być nie może. Nie umieją się zachować, nie potrafią kontrolować własnej seksualności – to ukrócimy. Trzeba przejąć kontrolę z powrotem, „przywrócić normalność”, jak się wyraził minister Radziwiłł. Drogie panie, wakacje się skończyły!
A żeby od niechcianej ciąży nie było już żadnej ucieczki, do Sejmu trafił obywatelski projekt Fundacji Pro Prawo do Życia, który całkowicie zakazuje aborcji, przewiduje także karę więzienia od 3 miesięcy do 5 lat dla osoby, która dopuści się usunięcia płodu. Nie ma znaczenia, że Polacy pytani w sondażach woleliby złagodzić ustawę aborcyjną. Tu jest Polska katolicka, trzeba ponieść tego konsekwencje. To znaczy kobieta musi je ponieść, w obu przypadkach to kobieta zostanie obciążona decyzjami rządu, a ten zachowuje się, jakby był na krucjacie przeciwko innowiercom, których albo trzeba wybić, albo ujarzmić i siłą zasymilować.
Panie zapraszamy do domu
Ale nic to! Choć pozbawiona prawa do najbezpieczniejszej antykoncepcji oraz możliwości decydowania o sobie, w sytuacji gdy stanie się ofiarą przemocy (gwałtu), kobieta zawsze może liczyć na 500 zł od państwa za urodzenie drugiego dziecka. Jeśli jest samotną matką, to najlepiej, jak urodzi tych dzieci jak najwięcej, wtedy nawet da radę samodzielnie się utrzymać, np. przy takiej szóstce.
To nic, że gdyby tę kwotę, jaką wykroi się z budżetu na Rodzinę 500+, przeznaczyć na budowę żłobków, przedszkoli, punktów opiekuna dziennego czy świetlice przyszkolne, to kobiety mogłyby spokojnie pracować, rozwijać się, podnosić kompetencje zawodowe. Nie o to chodzi. To, że dzieci zwykle tych pieniędzy nie zobaczą, też nie ma znaczenia. Chodzi o gest. Szeroki gest zapraszający… do domu! Znam rodziny w podwarszawskich miejscowościach – kierunek wschód – gdzie za to przyszłe 500 zł już remontuje się kuchnie, a pan domu przegląda oferty samochodów na raty.
Na naszych oczach powstaje państwo, o jakim jeszcze pół roku temu nie śniliśmy. Państwo, w którym media publiczne stają się tubą partii rządzącej, a cenzura zaczyna wyciągać macki w stronę nie tylko przepływu informacji, ale także kultury, z jaką stykamy się na co dzień poprzez literaturę, kino czy teatr. Państwo, w którym za obowiązującą uznawana jest tylko jedna religia, choć oficjalnie nie jest to państwo wyznaniowe. Państwo, w którym wymyślone przez PR-owców na potrzeby kampanii wyborczej hasło „dobra zmiana” staje się upiornym synonimem wprowadzania dusznego reżimu. Wreszcie państwo, w którym za chwilę „zniknie” połowa społeczeństwa. I nikt się o nią nie upomni.
Zaciśnięte uda?
Chyba że coś się zmieni i pod nosem partii rządzącej wyrośnie państwo podziemne. Nie mówię tu o podziemiu aborcyjnym, do którego żadna kobieta nie chciałaby trafić, ale trafi, jeśli proponowane ustawy za chwilę wejdą w życie. Mówię o podziemnym państwie kobiet, które zjednoczą siły w walce o siebie i prawo do decydowania o sobie. Piszę to jako matka dwójki dzieci, chcianych dzieci, które pojawiły się w moim życiu, bo miałam wybór. Ale nie wszystkie kobiety mogą to samo powiedzieć o sobie. A kiedy walczą o ten wybór, często odbywa się to tak, jak w pamiętnym tekście Małgorzaty Rejmer o nielegalnych aborcjach w Polsce i komunistycznej Rumunii, opublikowanym kilka lat temu na łamach KL, a być może już wkrótce znowu aktualnym.
Diane Ducret kończy swoją książkę historiami ruchów kobiecych, którym udało się wymusić zmiany w państwie. Uczyniły to najprościej jak mogły – zaciskając uda. Masowo zacisnęły uda, wymuszając na wyposzczonych mężczyznach zmiany. Jest to jakaś metoda. Może w katolickim kraju okaże się najlepsza?