humer_okladka

Gdybyśmy mieli skonstruować piramidę zła czynionego w imię systemu, który panował w Polsce w latach 1944–1989, mogłaby ona wyglądać następująco: na dole znalazłyby się właściwe całej tej epoce praktyki od marnotrawstwa gospodarczego przez tłumienie wolności słowa po inwigilację społeczeństwa. Wyżej – wynaturzenia dojrzałego stalinizmu. Na samej zaś górze – poczynania ówczesnej bezpieki, z jednej strony stanowiącej filar polskiego stalinizmu, z drugiej – świat sam w sobie, do pewnego stopnia wyizolowany nawet od bezpośredniego otoczenia politycznego. Formacja ta w świadomości społecznej ma dwie diaboliczne twarze: sadystycznego psychopaty Józefa Różańskiego i wyrachowanej manipulatorki Julii Brystygierowej. Oboje, mimo dzielących ich różnic, doskonale nadawali się do roli polskich demonów: przedwojenni komuniści, Żydzi, przybyli w 1944 r. razem z Armią Czerwoną; „Krwawa Luna” dodatkowo może jawi się w tej narracji jako seksualnie niewyżyta czarownica, znęcająca się nad młodymi więźniami. Oboje do dziś pozostają tak naprawdę tajemnicą. Nie dożyli III RP – w przeciwieństwie do Adama Humera (1917–2001), zastępcy Różańskiego w Departamencie Śledczym Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego.

To Humer przesłuchiwał Stanisława Mikołajczyka i biskupa Czesława Kaczmarka, zatwierdził akt oskarżenia rotmistrza Witolda Pileckiego, nadzorował wiele śledztw wymierzonych w członków wojennego i powojennego podziemia. Przede wszystkim jednak – bił. Bił – m.in. nahajką zakończoną kulką przecinającą skórę. Wymierzył 150 uderzeń w nerki i inne części ciała Marii Hattowskiej, po tych torturach trwale okaleczonej psychicznie i fizycznie. W latach 90. aresztowany, stanął przed sądem jako najwyższy rangą przedstawiciel stalinowskiego aparatu represji.

Piotr Lipiński, reporter historyczny i autor książek popularyzujących dzieje PRL-u, przyglądał się procesowi Humera i innych ubeków, rozmawiał z oskarżonymi. Próbował odpowiedzieć na pytanie, co sprawia, że człowiek potrafi drugiemu człowiekowi zadać tak ogromne cierpienie w imię ideologii – i co dzieje się w psychice kata oraz ofiary. W 1997 r. swoje wrażenia zapisał w książce „Humer i inni”, teraz wznowionej pod innym tytułem i uzupełnionej. Jest to narracja całkowicie odmienna od prostackiej i banalnej publicystyki, uprawianej chociażby przez Tadeusza Płużańskiego, dla którego ubecy to po prostu „bestie”, nad którymi specjalnie nie trzeba się pochylać.

Łańcuchowe psy totalitaryzmu

Pierwsza część książki to rekonstrukcja życiowej ścieżki Adama Humera, prowadzącej go do gabinetu w MBP. „Etniczny Polak”, syn robotnika i chłopki, skończył gimnazjum, zaliczył również dwa lata studiów prawniczych na… Katolickim Uniwersytecie Lubelskim (w ich kontynuowaniu przeszkodziła wojna). Już w szkole dołączył do szeregów Komunistycznego Związku Młodzieży Polskiej. Z książki nie dowiemy się niestety, co go do tego motywowało i co dla niego oznaczała wówczas ta ideologia; autor nie pokusił się też o szerszą refleksję nad tym, co do komunizmu mogło przyciągnąć takiego człowieka jak Humer – wywodzącego się z „ludu”, ale mającego spore widoki na awans społeczny. Wiemy natomiast, że we wrześniu 1939 r. witał on Armię Czerwoną, po czym przeniósł się do Lwowa, gdzie kontynuował studia. Ranny podczas bombardowania miasta przez Niemców w czerwcu 1941 r., nie zdążył ewakuować się na wschód i pozostał pod okupacją hitlerowską, w Tomaszowie Lubelskim. W przeciwieństwie do wielu innych komunistów, nie należał do żadnej podziemnej organizacji. Gdy jednak do Tomaszowa po raz drugi – latem 1944 r. – dotarła Armia Czerwona, Humer agitował po wsiach za PKWN-em, po czym zaczął pracę w administracji terenowej. Aż przyszedł dzień 2 września 1944 r.

To wówczas zaproponowano mu pracę w organach bezpieczeństwa. Można powiedzieć, że było to życiowe rozdroże, a wybór kierunku określił jego dalsze losy. Lipiński stwierdza tu – nieco chyba zbyt efektownie – że jego (anty)bohater większość życia świadomie dążył do momentu, w którym został „strażnikiem rewolucji”, po czym słusznie konstatuje jednak, iż mógł tej rewolucji służyć na innych frontach, chociażby w administracji.

Tak się jednak nie stało i Humer przez niemal dokładnie rok walczył z „wrogami rewolucji” na skalę lokalną, by następnie przenieść się do Warszawy i objąć stanowisko w centrali MBP. Błyskawiczna kariera zaprowadziła go w 1947 r. na stołek zastępcy samego Różańskiego. Nie należał jednak – jak stwierdza Lipiński – do kluczowych postaci resortu. Jego znaczenia nie da się porównać z rolą jego przełożonego, Brystygierowej bądź Anatola Fejgina. Nie kreował żadnej polityki, był natomiast sumiennym wykonawcą poleceń. Poleceń, które zakładały systematyczną, brutalną, często wręcz nieludzką przemoc wobec poddawanych śledztwu. Przy czym, co należy podkreślić, pułkownik Humer należał do tych wyższych funkcjonariuszy bezpieki, którzy osobiście brali udział w katowaniu więźniów – m.in. słynnego pilota Stanisława Skalskiego czy wspomnianej na wstępie szyfrantki AK Marii Hattowskiej.

Pierwsze oznaki tego, że „złote lata” oficerów śledczych się kończą, przyniosła śmierć Stalina. Na gruncie polskim sytuację najsilniej zmieniło ogłoszenie w RWE rewelacji Światły. Kilku najważniejszych kierowników oraz pewną grupę funkcjonariuszy usunięto z partii i ze stanowisk, niektórych – jak choćby Różańskiego czy Józefa Duszę (mówiono o nim: „Dusza nie człowiek”) – wsadzono nawet do więzienia, niejako w roli kozłów ofiarnych. Takie nieprzyjemności ominęły Humera, przeniesionego na mało eksponowaną pozycję w Ministerstwie Rolnictwa.

Książka Lipińskiego nie jest jednak po prostu biografią zastępcy Różańskiego. Nie jest również szczegółową analizą funkcjonowania stalinowskiej bezpieki – czasem wręcz przydałoby się jej usystematyzowanie pewnych faktów i interpretacji, o czym zresztą niżej. Życiorys ubeka stanowi wprowadzenie do tematu podstawowego, jakim był proces Humera i kilkunastu innych funkcjonariuszy UB w latach 90., oraz do zagadnienia winy, pamięci i odpowiedzialności.

Socjalizm amnezyjny

Humer trafił do aresztu w roku 1992 na podstawie zawiadomienia Stefana Niesiołowskiego o śmierci jego wuja, Tadeusza Łabędzkiego, żołnierza NZW, zamordowanego podczas śledztwa w 1946 r. Wtedy do pułkownika UB dotarł autor książki i odbył z nim szereg rozmów. Następnie śledził rozprawę, która rozpoczęła się 18 listopada 1993 r. Proces Humera był w latach 90. wydarzeniem takiej rangi, że postawa byłego ubeka przebiła się nawet do popkultury. Tymon Tymański śpiewał na płycie „P.O.L.O.V.I.R.U.S.” m.in: „Adam ma dobry Humer, zapomniał, jak brykał z nahajką”. Nawiązanie do „kłopotów” z pamięcią nie jest przypadkowe. Z zeznań przed sądem wyłaniał się bowiem obraz człowieka, którego reakcją na pytanie, czy przypomina sobie własne czyny, jest wielokrotne zaprzeczanie. Taki obraz Humera potwierdzają też rozmowy prowadzone z Lipińskim. Były funkcjonariusz kłamał, gdy zapewniał, że nigdy w życiu nie uderzył kobiety. Kłamał też, gdy tłumaczył Lipińskiemu, iż Kazimierz Moczarski sam zapragnął dzielić celę z Jürgenem Stroopem, by móc napisać o tym książkę. Równie kłamliwe były również stwierdzenia Humera, że za jego czasów w bezpiece bito tylko bandytów lub morderców i to tylko w konkretnym celu, jak choćby po to, by wymusić wskazanie składów broni. W tej perspektywie nie dziwi oświadczenie Humera przed sądem, iż proces uważa on za „atak mściwego odwetu” (s. 119).

Analizując postawę Humera i innych podsądnych w latach 90. – zaprzeczanie wszystkiemu i brak jakiejkolwiek skruchy – mamy do wyboru kilka tropów interpretacyjnych. Autor książki przyznaje, że czuł się bezradny wobec dylematu, „czy Adam Humer wierzy w to, co mówi, czy odgrywa swoją rolę, czy usilnie broni się przed przekreśleniem całego swojego życia” (s. 109). Możemy przyjąć, że była to po prostu cyniczna taktyka obliczona na uniknięcie wysokiego wyroku. Tej wizji jednak Lipiński specjalnie nie broni. Bardziej prawdopodobne w jego narracji jest to, że oskarżeni co prawda pamiętali, co zrobili, jednak nie umieli się do tego przyznać z co najmniej dwóch powodów. Po pierwsze – gdyż, jak zostało przytoczone wyżej, oznaczałoby to przekreślenie swojego życiorysu. Autor podkreśla, że dla Humera praca w charakterze wicedyrektora Departamentu Śledczego była szczytem kariery. Od 1954 do 1992 r., kiedy to pracował na podrzędnych stanowiskach, a następnie przeszedł na emeryturę, w jego życiu nie zdarzyło się już nic ważnego. Po drugie – przyznanie się zaburzyłoby im pewien integralny obraz świata. Piotr Lipiński wspominał na spotkaniu autorskim, że poznanie Humera było jednocześnie poznaniem postaci, którą trudno było napotkać się już w latach 70. czy 80.: prawdziwego komunisty kierującego się w życiu bezkompromisową ideologią, ożywiającego się, gdy była mowa o „terrorze podziemia”, nienawidzącego „Solidarności”. W tym zamkniętym świecie wszystko było spójne. Jasne było, gdzie jest wróg, a gdzie sojusznik, jasna była racja stojąca za komunizmem.

Dlatego też Lipiński, zadawszy sobie pytanie, czy Humer nie postępuje absurdalnie, zaprzeczając oczywistościom, dochodzi do wniosku, że kieruje się on specyficzną moralnością i logiką, niedostępną innym ludziom. Dodać tu jeszcze należy, iż nie można wykluczyć, że niektórzy oskarżeni faktycznie wyparli część niewygodnych dla siebie faktów, ponieważ nie pasowały do wyidealizowanego obrazu bohaterskich czasów budowy socjalizmu i walki z „reakcyjnym terrorem” albo też mimo wszystko wiązały się one z poczuciem wstydu i winy.

Paragraf na historię

Książka Lipińskiego to również reportaż z samego procesu, złożony z krótkich migawek poszczególnych rozpraw, które ciągnęły się długie miesiące z powodów proceduralnych. Posiedzenia przekładano z powodu chorób oskarżonych czy niestawienia się świadków (jak się okazało, wezwanych osób czasem nie dało się odnaleźć). Autor opisuje zagubienie składu sędziowskiego w niuansach historii, konsekwentnie nieprzyznających się do winy oskarżonych oraz emocje świadków, czyli ofiar, które musiały rekonstruować swoje traumatyczne przeżycia sprzed pół wieku. Konstatuje też: „Wzruszenie ofiar i kamienne twarze katów pokazywały, kto z nich po latach czuł się pewnie” (s. 141). Jednak 8 marca 1996 r. (a więc po 2,5 roku!) zapadły wyroki skazujące: Humera na 9 lat (później zmniejszone do 7,5 roku), pozostałych oskarżonych od 2 (w zawieszeniu) do 8 lat.

Humera sądzono za konkretne przypadki bicia dziesięciu wymienionych z nazwiska osób oraz wydawanie takich poleceń innym funkcjonariuszom. Udowodniono mu dziewięć z jedenastu postawionych zarzutów, przy czym – paradoksalnie – nie znalazło się wśród nich oskarżenie o śmiertelne pobicie Tadeusza Łabędzkiego. Lipiński ukazuje swoisty paradoks: jedyny w latach 90. wielki proces przeciwko stalinowskim oprawcom nie mógł, z samej swojej natury, zamienić się w oskarżenie stalinizmu jako takiego. Jego przewlekłe, często niesprawne procedury miały jedynie wykazać, kto kogo – i czy w ogóle – uderzył, znieważył, torturował. Choć autor nie pisze tego wprost, wysnuć można z tego wniosek – jak najbardziej słuszny – że całościowa refleksja i ocena wielkich procesów i formacji historycznych wykracza poza proste wyrokowanie: winny–niewinny. Nawet, jeśli cierpi na tym czyjeś poczucie sprawiedliwości.

Poprzez rozmowy z byłym ubekiem Piotr Lipiński wprowadza czytelnika w świat, w którym bicie i tortury – sadzanie na nodze od stołka, przypalanie, przetrzymywanie nago w karcerze – były czymś normalnym. Tym samym przypomina, że chociaż stalinizmu nie da się osądzić w procesie, to zło wyrządzane przez totalitaryzm ma również swoją jak najbardziej namacalną, konkretną postać i związane jest z odpowiedzialnością konkretnych ludzi za konkretne czyny. Autor nie demonizuje sprawców, pisze, że nie widział – wbrew pojawiającym się opiniom – zła wymalowanego na ich twarzach, obliczach zwykłych, prostych ludzi. Udaje mu się przy tym zachować wyważone proporcje między próbą zrozumienia a oceną. Nie pozostawia wątpliwości, kto był katem, a kto ofiarą; gdzie było dobro, a gdzie zło. Nie jest przesadnie empatyczny wobec swego bohatera, nie roztkliwia się nad jego losem. Lipiński stara się jednak przy tym wniknąć w motywacje Humera i innych – i nie zadowala go opowieść o „bestiach”. Z całej jego książki przebija przekonanie, że nawet po latach, nawet w przypadku ludzi stojących nad grobem (chodzi bowiem o symboliczny wyrok, nie o to, by „staruszków” koniecznie zamknąć w więzieniu), rozliczanie zbrodni jest potrzebne. Na marginesie można zwrócić uwagę, że podobne założenie stoi za ściganiem zbrodniarzy nazistowskich – od procesu frankfurckiego po sprawy Iwana Demianiuka czy Ericha Priebkego.

Bijące serce partii?

„Bicia nie trzeba było ich uczyć” to nie monografia naukowa, lecz reportaż historyczny. Forma ta nie nakłada na autora obowiązku przekopania się przez wszystkie dostępne źródła i ich drobiazgowego porównania. Niestety, autor tę sferę zaniedbał prawie całkowicie. Choć jego książka ma być poprawionym wydaniem publikacji „Humer i inni”, trudno to dostrzec. Przede wszystkim autor nie sięga do materiałów Instytutu Pamięci Narodowej, których dostępność całkowicie zmieniła nasz stan wiedzy na temat funkcjonowania peerelowskiej bezpieki. Doskwierają również pewne braki narracyjne – Lipiński zbyt łatwo prześlizguje się nad ważnymi zagadnieniami, ograniczając się do prostego przytoczenia kilku ówczesnych wypowiedzi wokół procesu. Spory niedosyt pozostawia dopisany na potrzeby nowego wydania rozdział o późniejszych procesach stalinowskich funkcjonariuszy oraz ich nikłym oddźwięku społecznym – szkoda, że autor nie pokusił się o szerszą refleksję nad polską pamięcią i polityką historyczną. Choć widać też, że temat go fascynował, w narracji tej nie zawsze czuć potrzebny emocjonalny nerw, napięcie.

Wznowiona opowieść o Adamie Humerze jest mimo tych niedoskonałości potrzebna, jednak czytana bez szerszego kontekstu może grozić zbudowaniem uproszczonego obrazu tamtej rzeczywistości. Podkreślając bardzo mocno, iż zachowanie Humera zarówno w latach 40. i 50., jak i 90. wynikało w dużej mierze z autentycznych komunistycznych przekonań, autor ryzykuje utożsamieniem jego postawy z wzorcem komunisty w ogóle. Tymczasem jest to kwestia znacznie bardziej skomplikowana, z czego zresztą – jak sądzę – Lipiński, który rozmawiał nie tylko z ubekami, lecz także z wieloma działaczami PZPR-u, doskonale zdaje sobie sprawę. W jego ostatniej książce tego kontekstu trochę zabrakło. Bezpieka, może wbrew intencjom autora, jawić się tu może jako jądro nie tylko stalinizmu, lecz także komunizmu w ogóle. Oczywiście, jak pisałem na wstępie, była ona jednym z instytucjonalnych filarów tego systemu, ale przecież w zamkniętym świecie ówczesnych dogmatów i praktyk była ona szczególnym pod-światem, w którym cynizm, fanatyzm i paranoja podgrzewane były znacznie mocniej niż w partyjnych komitetach. Już w latach 40. wielu polskich głęboko wierzących komunistów – co wynika z moich rozmów z ich dziećmi – czuło, że MBP jest czymś, od czego należy trzymać się z daleka. Wielu również w późniejszym okresie dokonało przewartościowania i ekspiacji. Tym, którzy trafili do gmachu na Koszykowej, nie było tak łatwo – wyjście z tego pod-świata okupione było znacznie większymi kosztami.

Na wspomnianym wcześniej spotkaniu autorskim Piotr Lipiński przyznał, że twarz Humera widniejąca na okładce książki przypomina mu oblicze nazistowskiego kata. Jednocześnie łatwo mógłby sobie wyobrazić, że jest to zdjęcie żołnierza Armii Krajowej. Czy zatem wejście do aparatu bezpieczeństwa było dyspozycją logicznie wynikającą z mentalności i zachowania Humera i jemu podobnych, czy też te ostatnie zostały ukształtowane już w bezpiece? Czy idąc do UB wiedziało się, że będzie się bić? Autor zauważa, że rozprawa sądowa nie dała odpowiedzi na pytanie o oskarżonych: „ile było w nich wiary, ile cynizmu, ile karierowiczostwa, a w jakim stopniu o ich losie zadecydował przypadek” (s. 135). Oczywiście, na takie pytanie trudno odpowiedzieć jednoznacznie. Książka Piotra Lipińskiego też nie daje jednoznacznej odpowiedzi, przypomina jednak, że rozumienie nie oznacza usprawiedliwiania, a zbrodnia pozostaje zbrodnią.

 

Książka:

Piotr Lipiński, „Bicia nie trzeba było ich uczyć. Proces Humera i oficerów śledczych Urzędu Bezpieczeństwa”, wyd. Czarne, Wołowiec 2016.