Wyprodukowanie sezonu „House of Cards” zajmuje zawsze rok i jeszcze trochę. Każda kolejna premiera jest troszkę bliżej wiosny. Pierwszy sezon objawił się w sieci 1 lutego, drugi w walentynki, trzeci 27 lutego, a czwarty 4 marca. Wokół tegorocznego zdążyło już narosnąć kilka ciekawych kontekstów pozaserialowych, które nie były poprzednio aż tak wyraźne. Przede wszystkim, między trzecim a czwartym sezonem dokonała się ostateczna ekspansja Netflixa na cały świat. Fenomen, który zaczął się od wysyłania płyt DVD pocztą (usługa ta dalej jest dostępna w Stanach Zjednoczonych), a ostatecznie zmienił sens rzeczownika „telewizja” i czasownika „oglądać”, rozszerzył się aż o 150 krajów, stając się zjawiskiem w pełni globalnym.
W chwili obecnej Netflix nie dociera tylko do Chin, Korei Północnej, do Syrii i na Krym. Niesprawdzone okazały się też plotki (a raczej oficjalne informacje, bo podane na firmowym blogu Netflixa), że inwazja na nowe kraje spowoduje moralne wzmożenie na froncie blokowania dostępu przez serwery anonimizujące. W Polsce wielkiego przełomu kulturowego z powodu tego wszystkiego nie było, bo szybko się okazało, że w naszej wersji dostępny jest dramatycznie niski odsetek oryginalnej oferty. Fakty są jednak faktami. Hasło „Netflix w Polsce”, które zdążyło się w międzyczasie stać czymś w rodzaju miejskiej legendy (wejdą? nie wejdą? wejdą? nie wejdą?) wreszcie się ziściło.
Underwood a sprawa polska
Od ostatniego spotkania z serialowymi bohaterami wiele się też ziściło w polityce krajowej. Tradycyjne ironizowanie i zgadywanie, kto mógłby być Frankiem Underwoodem polskiej sceny politycznej, stało się ostatnio jakoś bardziej serio. W tej dwuznacznej konkurencji typowaliśmy różnych zawodników, od Grzegorza Schetyny, po prezydenta Andrzeja Dudę. Ostatnie miesiące wskazują jednak wyraźnie, komu do tej roli najbliżej, choćby się ów zarzekał, że niczym zza kulis nie steruje, a tylko karmi koty i ogląda walki byków.
Najbardziej jednak oczywistym i nieuchronnie przywoływanym kontekstem jest trwająca obecnie kampania prezydencka w Stanach Zjednoczonych. Na oficjalnym profilu „House of Cards” najbardziej „lajkonośnym” pewniakiem jest od dawna komentarz w rodzaju „ten moment, kiedy postaci z «House of Cards» są lepszymi kandydatami na prezydenta niż ci prawdziwi”. Ale czy naprawdę? Mamy w czwartym sezonie republikańskiego kandydata, który jest, ale zarazem nie jest odwrotnością Donalda Trumpa. Wydaje się bowiem jego przeciwieństwem, jeśli chodzi o powierzchowność, wzrost, figurę i ogólną aparycję, ale… okazuje się równie niepokojący. W rzeczywistości mamy rumianego szaleńca, a w serialu tyczkowatego pięknisia z żoną Brytyjką, który niepokoi swoją medialną doskonałością, sprawnością retoryki i życiorysem jak od linijki. Za tą fasadą idealności coś się z pewnością kryje, ale tego dowiemy się dopiero w piątym sezonie.
Serial dogania rzeczywistość, ale ta nie zostaje dłużna. Rozwój sytuacji z Nadią Sawczenko zaczyna przypominać to, co działo się w sezonie trzecim. | Piotr Stankiewicz
W sezonie czwartym po raz pierwszy rozjeżdża się też czas serialowy z czasem rzeczywistym. Do tej pory autorzy bardzo dbali o to, by wszystko szło pod tym względem jak w zegarku. Czas serialowy ruszył 31 grudnia 2012 r. wieczorem, inauguracja prezydenta przypadała wtedy, kiedy prawdziwa inauguracja, upalne lato, kiedy upalne lato, a zima w stosunkach z Rosją wtedy, kiedy kryzys na Krymie. Czwarty sezon nie daje nam serialowego odpowiednika tego wszystkiego, na co czekamy w bieżącym sezonie politycznym, za to wprowadza nowe zwroty akcji, o których nie można tu powiedzieć ani jednego słowa, bo każde byłoby spojlerem. Można jednak przyklasnąć, że nawet jeden z bardziej oczywistych zabiegów fabularnych autorzy wprowadzają tak zręcznie, że dajemy się w pełni zaskoczyć, omotać i uwieść.
Jednym z przewidywalnych, a jednocześnie węzłowych punktów czwartego sezonu, jest też konwencja wyborcza, na której wyłaniany jest partyjny kandydat na prezydenta USA. Dar prorokowania, a może tylko przewidywania, autorów serialu okazuje się tu godny podziwu, bo ptaszki na obu brzegach Potomaku ćwierkają, że jednym z najciekawszych wydarzeń sezonu może być lipcowa konwencja partii republikańskiej w Cleveland. Rozwój sytuacji coraz bardziej wskazuje na to, że Republikanie staną tam przed prawdziwie grecko tragicznym wyborem, mianowicie czy popełnić samobójstwo wystawiając Trumpa jako kandydata, czy też popełnić samobójstwo używając zakulisowych sztuczek formalnych, żeby Trumpa odrzucić wbrew demokratycznej decyzji większości. Śmiałe manewry proceduralne oparte na wątpliwych precedensach to jest oczywiście podstawowy budulec „House of Cards”, więc okazać się może, że przedstawiając kulisy działań Demokratów, autorzy serialu trafili bliżej dziesiątki niż by sobie życzyli.
Serialowy scenariusz w służbie Realpolitik?
Serial dogania więc rzeczywistość, ale ta nie zostaje dłużna. Warto chyba zauważyć, że rozwój sytuacji z Nadią Sawczenko zaczyna przypominać to, o co działo się w sezonie trzecim. Tam mieliśmy Amerykanina uwięzionego w Rosji, tutaj mamy uwięzioną w Rosji Ukrainkę. Jak pamiętamy, Michael Corrigan stał się ważnym elementem układanki. Jego przeprosiny i zwolnienie z więzienia miały być częścią skomplikowanego układu między prezydentem Underwoodem a prezydentem Petrowem. Tymczasem „w realu” Twitter ćwierka, że wymiana więźniów z Ukrainą będzie istotnym punktem targów z Rosją, obok kart tak ważnych, jak zniesienie sankcji czy uznanie aneksji Krymu. Pozostaje mieć nadzieję, że w prawdziwym życiu wszystko ułoży się lepiej niż w serialu.
Trudno przewidzieć, jak dalej będzie się układać wojna podjazdowa między serialem a rzeczywistością, ale na razie wiadomo jedno. Mimo że to już czwarty sezon, to wciąż bezbłędnie wypada jego relacja z, by tak rzec, własną przeszłością. Mówiąc bezspojlerowo, w pierwszych trzech sezonach widzów mogło fascynować to, jak sprawnie fabuła „House of Cards” ucieka do przodu, jak zwinnie uchodzi z osypującego się pod nią gruntu. Scenarzyści unikali błędu, który zatopił niejeden serial, mianowicie zbyt kurczowego trzymania się raz napoczętych wątków i zbyt biernego trwania w raz zdefiniowanych schematach. „House of Cards” zawsze grało odwrotnie. Jego akcja kompulsywnie wręcz biegła ku nowemu, zatrzaskując stare tematy szybciej niż zdążyliśmy pomyśleć, że one mogą wrócić. Ale wracają i to wracają w niezłym stylu. Miłośnicy Lucasa Goodwina, Toma „Hammera” Hammerschmidta czy Margaret Tilden nie będą zawiedzeni.
W wielkiej dawce spływa też na nas to, co od zawsze było znakiem rozpoznawczym „House of Cards”, z początku dość subtelnym, a potem coraz bardziej eksploatowanym. Pisałem już przy poprzednich sezonach, że nieodłączną nutą tego serialu jest stały strumień lekkiej dziwności, niesamowitości czy surrealizmu. W sezonie czwartym dostajemy to już w dawce dość końskiej i trudnej do przeoczenia i gdybym miał podać jeden argument przeciw temu sezonowi, byłoby to pewnie właśnie przesadne eksponowanie owego surrealizmu i fantasmagorii. Nie krytykowałbym jednak ich ilości, ale jakość. Jeżeli jest tu problem, to nie w tym, że dostajemy tego za dużo, ale że za mało subtelnie, zwłaszcza jak na to, do czego nas przyzwyczajono. „Mózg pacjenta pływa w powodzi nieprzetworzonego amoniaku”, powie w pewnym momencie jeden z lekarzy i niestety trochę za wiele tego musimy oglądać. Choć oczywiście zgodne śniadanie naszego ménage à trois, kiedy wszyscy podają sobie sól i jajeczka, ma w sobie niemało uroku.
***
Pomimo lekkiego zmanierowania ten czwarty sezon jest chyba najlepszym ze wszystkich czwartych sezonów seriali, poza oczywiście „Breaking Bad”, które gra w innej lidze. A wewnątrz samego „House of Cards” trudno nie uznać – i nie jest to tylko moja opinia – że sezon czwarty jest na pewno lepszy niż trzeci, być może lepszy niż drugi [https://kulturaliberalna.pl/2014/02/25/house-of-cards-majstersztyk-bez-spoilerow/], a tylko dlatego nie wiadomo czy nie lepszy niż pierwszy, że pierwszej miłości się nie zapomina. Na końcu tej refleksji pojawia się jednak duży minus, długi myślnik i wielki znak zapytania. Wiemy już, że będzie za rok sezon piąty. Przed nim niebanalne zadania, bo będzie on musiał korespondować z takimi faktami, jak finał faktycznej kampanii prezydenckiej w USA, wybory i inauguracja – jak to ujmuje zgrabny mem – pierwszej kobiety prezydenta (Clinton) lub pierwszego prezydenta socjalisty (Sanders), lub pierwszego prezydenta latynoamerykańskiego (Cruz), lub… ostatniego prezydenta USA (Trump). Zapowiada się więc ciekawy czas i ciekawe, jak się do tego „House of Cards” odniesie. Niestety, wiemy, że nie będzie przy nim już pracował Beau Willimon, najważniejszy z autorów. Nie wiadomo więc właściwie, czy cieszyć się, czy smucić. Dopiero za rok się okaże, czy bez Beau to będzie wciąż ten sam serial i czy będzie on umiał udźwignąć sam siebie.
Serial:
„House of Cards”, tw. BeauWillimon, USA 2013–.