Netflix "House of Cards" Season 3
fot. Netflix

 

Trzeci sezon „House of Cards” na pewno nie poddaje się bez walki. Od początku naciera szerokim frontem, czy nawet kilkoma, i spokojnie można przyjąć, że zagęszczenie zaskoczeń i świeżych pomysłów na minutę bieżącą serialu na kilka długości odsadza taki np. „Skandal”. Kto miał żyć, ten de facto nie żyje. Kto miał nie żyć, żyje, ale jakby nie żył. Ten, czyje emocje nie wykraczały poza perwersyjne słuchanie Biblii czytanej przez Sofię Siemionownę, teraz okazuje się dysponować całą paletą uczuć. Ten, kto chełpił się brakiem życia prywatnego, teraz okazuje się mieć nie tylko brata, lecz także bratanków. Ten, kto miał okazać się nie taki wcale silny, silny się okazuje. Ten, który miał okazać się silny, okazuje się słaby. Tak jak nas przyzwyczaiły pierwsze dwa sezony, „House of Cards”, cały czas ucieka do przodu, nie przywiązując się, ani nie wiążąc z nikim i niczym raz wprowadzonym do świata przedstawionego. Zoe Barnes nie ginie co prawda po raz drugi, ale liczba fabularnych zaskoczeń, zawikłań i wywikłań jest na pewno nie mniejsza niż poprzednio. Tyle że znaki zapytania dotyczą teraz nie tylko zagadek fabularnych, lecz także samej istoty serialu.

Prezydenckie tempo

Serial nadal jest bieżącym komentarzem do wydarzeń na świecie i w amerykańskiej kulturze. Umiłowana przez Lyndona B. Johnsona intimidation tactics,czyli perswazja przez zastraszenie, o której wiernie przypomina słynne zdjęcie, często goszczące w kadrze, realizuje już nawet nie Frank, ale Claire, negocjując z rosyjskim ambasadorem w ONZ-owskiej toalecie. Nie ma wojny na Ukrainie, ale jest wojna o prawa gejów w Rosji. Pojawia się też motyw żołnierzy ginących w niejasnych okolicznościach na „misjach treningowych”, choć tym razem „zielone ludziki” nie mówią już w języku Puszkina, ale Ezry Pounda. Czarnoskóry Remy przeżywa chwile zapomnienia i grozy w starciu z białoskórymi policjantami, co jest oczywistym nawiązaniem do wydarzeń w Ferguson i wcześniejszych w Sanford. Mamy pośmiertne requiem dla „Breaking Bad”, a nawet delikatną sugestię, że twórca serialu, Beau Willimon, śledzi statystyki i wie, że Polska jest drugą gospodarką świata, jeśli idzie o piratowanie„House of Cards”. Polski odbiorca znajdzie tu niemało specjalnie dla siebie: Agnieszka Holland reżyseruje dwa odcinki, sporo jest Rosji i wątków okołorosyjskich, Frank i prezydent Petrow negocjują demontaż sławnej (acz nieistniejącej przecież w pozaserialowej rzeczywistości) tarczy antyrakietowej, a nawet można dosłuchać się pewnych aluzji do Smoleńska.

Przechodząc zaś do pytań, znaków zapytania i wątpliwości, przede wszystkim trzeba zwrócić uwagę, że inne jest tempo opowieści. W pierwszym sezonie mieliśmy równy i nieustępliwy marsz naprzód, z krótkimi pauzami na wytchnienie w odcinkach o Gaffney– rodzinnej miejscowości Franka – i o prezydenckiej alma mater. Drugi sezon płynął dostojniej, szerzej, inaczej niż pierwszy, ale cały czas stanowił spójną całość – z prologiem, rozpoczęciem właściwym, rozwinięciem itd. W trzecim sezonie tempo się załamuje, jest nierówne, rwane. Wszyscy siedzą na szpilkach, kiedy Frank chce wywołać wojnę z Rosją, ale później czas rozciąga się jak harmoszka – i nie jest wcale oczywiste, że jest to zabieg świadomy i celowy. W pierwszych dwóch sezonach nie mieliśmy nigdy retrospekcji i jakiegoś twomonthslater, a teraz już mamy, i nie dzieje się to wcale z pożytkiem.

Nie mamy już takiego wglądu w przemyślenia Franka, do jakiego przyzwyczaiły nas poprzednie sezony. Niestety, ani Claire, ani Petrow się do nas bezpośrednio nie zwrócą. | Piotr Stankiewicz

Odzwierciedla się to również na poziomie fabularnym. Pierwsze dwa sezony były zrównoważone, zachowywały harmonię między poszczególnymi wątkami, które rozwijały się równo i w jednym rytmie. Tym razem tej dyscypliny trochę zabrakło. Nie mamy tu równomiernej ofensywy, ale skoki od pożaru do pożaru: jeden wątek jest intensywnie eksploatowany, a potem się urywa, drugi wątek tli się przez dziesięć odcinków żeby wybuchnąć w ostatnim, trzeci rozbudza naszą nadzieję, by potem nagle zniknąć. Strzelba Czechowa okazuje się tu czasem niewypałem.

house of cards-season3-netlifx (5)
fot. Netflix

 

Pewien dysonans wkrada się również w najczystszy jak dotąd rejestr „House of Cards”, a więc w samoświadomość serialu i jego umiejętność gry z naszymi oczekiwaniami. Dobrze to widać pomonologach Franka do kamery: w pierwszym sezonie były natarczywe i zbyt częste,w drugim ich liczba się zmniejszyła, stały się subtelniejsze, można powiedzieć, że ustabilizowały się i znalazły swój złoty poziom. W trzeciej odsłonie schodzą jakoś na dalszy plan, tracą swoją nośność. Są, ale nie są już świeże, pozbawione są elementu zaskoczenia. Czyżby ta formuła się wypaliła? Czy w trzecim sezonie „przełamywanie czwartej ściany” opatrzyło się już i straciło przez to swój przewrotny wymiar? Nie mamy już takiego wglądu w plany i przemyślenia Franka, do jakiego przyzwyczaiły nas dwa poprzednie sezony. A niestety, ani Claire, ani prezydent Petrow się do nas bezpośrednio nie zwrócą.

Mąż stanu mimo woli?

Frank Underwood też nie jest już tym, kim był poprzednio.W trzecim sezonie „House of Cards” przestaje być opowieścią o absolutnej skuteczności politycznej. Nie mogę tego wątku rozwijać, żeby nie zdradzić elementów fabuły, ale, najogólniej mówiąc, nie wszystko już idzie tak gładko, jak dawniej. I reakcja widza nie jest bynajmniej oczywista. Czy – paradoksalnie – Frank pokazany w imponującej krasie bezbłędności był mimo wszystko bardziej wielowymiarowy i bardziej dwuznaczny niż Frank poddany ograniczeniom urzędu prezydenta? Czy bardziej „kochaliśmy go nienawidzić” (czy po prostu: kochaliśmy) wtedy, kiedy dawał nam kojącą pewność, że każda intryga się powiedzie? Nie ma tu jasnej odpowiedzi. Jasne jest natomiast, że nie oglądamy już perwersyjnej fantazji o skuteczności i spełnieniu, ale film znacznie bardziej psychologiczny, w tradycyjnym sensie tego słowa.

Nie będzie chyba spoilerem, jeśli powiem, że wbrew logice i przeciekom Frank nie traci w trzecim sezonie świadomości sensu swojego życia i spójnej osobowości. Pod tym względem wciąż czapki z głów przed twórcami serialu: kiwają nas jak trzeba, umiejętnie sterując przeciekami i sugestiami w trailerach. Problem tkwi gdzie indziej: czy to dlatego, że Frank nie ma już nad sobą nikogo, do kogo mógłby się umizgiwać; czy dlatego, że jako prezydent nie ma już sposobności robić pewnych rzeczy osobiście – ale mniej mamy w trzecim sezonie Franka-makiawelisty, Franka-intryganta, Franka rozkoszującego się paletą podchodów, podejść i pułapek, w które potencjalnie mogą wpaść przeciwnicy. Prezydent Underwood jest brutalny i bezwzględny (polityki miłości brak), ale brutalny dość bezpośrednio. Michael Gill, który grał prezydenta Garreta Walkera, powiedział w którymś z wywiadów, że: all presidents are bullies, i to jest – niestety – karta, którą w trzecim sezonie zagrano i zgrano. Za dużo już Lyndona B. Johnsona we Franku Underwoodzie, a za mało subtelności i owijania w bawełnę. Czy wszyscy prezydenci tacy są? Być może. Ale dla nas znaczy to, że awansując na prezydenta, Frank stał się bardziej jednoznaczny, a przez to mniej ciekawy.

Fot. Netflix
Fot. Netflix

 

Z drugiej jednak strony, odkąd Frank został głową państwa, sama sfera jego działań stała się paradoksalnie bardziej zniuansowana. Jako House majority whip, a nawet wiceprezydent, poruszał się i funkcjonował w sferze politycznych kuluarów, w korytarzach Kapitolu i na peronach metra. Działania prezydenta zaś, siłą rzeczy, są sferą oddziaływania – potencjalnego przynajmniej – na życie milionów ludzi. Czy ta zmiana wpływa na nasze postrzeganie Franka? Na poziomie planów mamy przejście od „piąć się wzwyż” do „zostawić coś po sobie, wywrzeć wpływ na historię kraju” i sama ta zmiana perspektywy sprawia, że w działaniach Underwooda niejako automatycznie otwiera się sfera poza egoistyczna. Dochodzi tu do przesunięcia: kiedy w pierwszym sezonie Frank łamał strajk nauczycieli, a w drugim wywoływał wojnę handlową z Chinami, łatwo nam było uznać te działania ze moralnie błędne, za patologię polityczności i za służbę wyłącznie osobistym interesom. Kiedy jednak w trzecim sezonie Frank zabierze środki jednej z rządowych agencji i przesunie je do swojego programu, sytuacja nie będzie już – wbrew pozorom – tak jednoznaczna.

Sposób przedstawienia tej sprawy jest taki, jak w poprzednich sezonach: sugeruje się nam, że oto zły Underwood znów realizuje swoje cele, nie bacząc na interes swoich poddanych. Nie jest to jednak prawda: nie mamy tu już bowiem dobra publicznego niszczonego w imię interesów prywatnych, ale starcie dwóch odrębnych dóbr publicznych (zabezpieczenie na wypadek klęsk żywiołowych versus likwidacja bezrobocia), które przynajmniej na pozór są ze sobą równorzędne. Inaczej mówiąc, działania Franka trudno jest nam potępić aż tak jednoznacznie, jak w pierwszych dwóch sezonach. I nasza sympatia wobec niego, kiedyś nieco perwersyjna, a co najmniej niepokojąca, w sezonie trzecim znajduje znacznie solidniejsze ugruntowanie.

Każdy chce być Underwoodem

Wróćmy jeszcze do wątku fantazji. Od samego początku „House of Cards” wyraźnie zapraszał, by rozumieć go jako fantazję o naszej własnej fantazji o realiach polityki. A więc: my, szaraczki, niewiele wiemy o tym, co się dzieje inside the Beltway, czyli w korytarzach władzy. Nie wiemy, więc uciekamy w wyobrażenia, będące mniej lub bardziej uczciwymi projekcjami naszego światopoglądu. Niektórzy z nas snują wizje naiwno-idealistyczne, a inni: z pogranicza cyniczności i Realpolitik, doprowadzając swój rozum praktyczny do perwersji, na którą nigdy nie stać by ich było w prawdziwym życiu. „House of Cards” – tak rozumiem jego podstawowe założenie – bierze te fantazje i gra nimi, tworząc własną wizję polityki, oczywiście podkoloryzowaną. Rzecz jednak w tym, że jest ona umiejętnie podkręcona za bardzo, ale jednocześnie w sam raz: co jakiś czas serial zwykł wypadać poza granice realizmu (jak w scenach w kościele, w scenie aresztowania senatorów lub w Wiadomej Scenie z Meechumem), po to, żeby zaraz się cofnąć i wrócić do balansowania na granicy. Jak się zdaje, wszystko działo się po to właśnie, by nam pokazać, że serial wie o sobie, iż jest fantazją o fantazji, i by zapytać nas, czy my to wiemy. Pod tym względem dwa pierwsze sezony prowadzone były równą, pewną ręką. Niestety, i to jest być może najtwardszy sęk, w trzecim sezonie trochę tego brakuje. Pozostaje mieć nadzieję, że za rok – w kampanii wyborczej – karta się odwróci i w sezonie czwartym serial znów kierować się będzie bardziej samoświadomością opowieści, a mniej jej wewnętrzną logiką. Knock, knock.

Serial:

„House of Cards”, twórca: BeauWillimon, USA, 2013–.

https://www.youtube.com/watch?v=sU9QTLXYCCc