W polskiej polityce roi się od nagłych przemian, przy których „dobra zmiana” wydaje się śmiesznie mała. Czasem podlega im substancja narodu, czasem Lech Wałęsa, Jadwiga Staniszkis, prokurator Piotrowicz czy Michał Boni, a czasem skromny Ryszard Petru. Przemianom politycznym podlega nawet ciało Jerzego Zelnika, które dawno temu współpracowało z SB, ale z którym samego Zelnika nic już nie łączy.

Różnica między światem biblijnym a Polską polega bodaj na tym, że przemiany z Szawła w Pawła zdarzają się u nas w każdym tygodniu, a co więcej przybierają też czasem kierunek odwrotny. Spoza cudownie rozedrganej materii polskiej sfery publicznej rzeczywistość społeczna wyziera jedynie z rzadka i z trudem.

Weźmy rządy PiS-u. Ich poszczególne elementy budzą silny sprzeciw wielu Polaków. Ale organizatorzy protestów przeciwko polityce partii rządzącej nie mogli po prostu się jej sprzeciwić. Musieli nazwać się Komitetem Obrony Demokracji i żądać od całej opozycji karnego stawiennictwa na miejscu zbiórki. Żądaniu temu nie podporządkowała się Partia Razem, za co spotkała ją powszechna krytyka. Ale przecież i Razem podjęła tę decyzję, aby uniknąć wspólnej fotografii z „antypracowniczymi” Ryszardem Petru czy Grzegorzem Schetyną – wedle zasady, że wszelkie konszachty oraz kompromisy są niewybaczalne i wiążą się z moralną zdradą.

Aby oberwać, nie trzeba nawet za bardzo wierzgać, wystarczy wychylić się przed szereg. Ryszard Petru tylko powiedział po spotkaniu z Jarosławem Kaczyńskim, że jeśli chodzi o porozumienie w sprawie Trybunału Konstytucyjnego, „widzi światełko w tunelu”, a już redaktorzy „Polityki” i „Gazety Wyborczej” zaczęli węszyć niebezpieczny sojusz. Znów, nie wystarczyła zwykła krytyka. Zdaniem Wiesława Władyki z „Polityki”, tym jednym zdaniem – co za nagły zwrot akcji! – Petru z poziomu politycznego maturzysty „wrócił do politycznego przedszkola w podskokach”.

Podobne boje toczą się na różnych frontach między obrońcami i oskarżycielami III RP. Antypisowska gorączka widoczna w „Gazecie Wyborczej” jest rewersem insurekcyjnych zapędów Jarosława Kaczyńskiego. Przepełnione moralizatorskim wzburzeniem wywiady Grzegorza Sroczyńskiego są zaś rewersem ideowego zaślepienia tzw. neoliberałów, do których zaliczał się w latach 90. jego ostatni rozmówca Michał Boni, minister w rządzie Donalda Tuska.

W tej dziwnej optyce, którą Kaczyński i Sroczyński, a także wielu innych, przyjmują wspólnie, Boni nie mógł być w błędzie, a potem zmienić zdanie – musiał grzeszyć. Sroczyński nie może więc z Bonim porozmawiać, nie może poszukać przyczyn określonych politycznych zdarzeń albo podyskutować o lepszych rozwiązaniach na przyszłość – on musi Boniego wyspowiadać. Czyni to tak otwarcie, że słowo „spowiedź” znalazło się w podtytule wywiadu na stronach „GW”.

Zwolennicy publicznych spowiedzi mogą oburzać się na panów w „czarnych sukienkach”, którzy chcą sprawować kontrolę nad kobiecymi organami rozrodczymi, kiedy jednak Sroczyński sam przybierze szatę spowiednika, będą głośno bić mu brawo w nieludzko regularnym rytmie moralnego absolutyzmu. Dokładnie tak samo inne tłumy biją brawo, gdy Jarosław Kaczyński zamierza pozbyć się moralnej zgnilizny III RP poprzez całkowite przetworzenie rzeczywistości – z którego to powodu Boni ma zresztą koszmary, w których gonią go złowrodzy pisowcy.

W tej sytuacji nietrudno dojść do wniosku, że polskie życie publiczne składa się niemal wyłącznie z fundamentalistów. Fundamentaliści dostrzegają racjonalny plan skryty za każdym działaniem – wszystko jedno, czy ludzki czy boski. Na świecie zdarzają się przypadki, ludzie okazują się irracjonalni, przeżywają moralne konflikty, odczuwają psychiczne napięcia. Polska to zaś magiczne miejsce, w którym chaos nie odgrywa żadnej roli ani w ogóle nie ma na niego moralnego przyzwolenia, mimo że równocześnie występuje on na każdym kroku.

W Polsce ludzie nie mogą błądzić, nie mogą być niedoskonali, odznaczać się ignorancją, być podatni na emocje. W naszym kraju pełnym romantycznych geniuszy i superbohaterów wszyscy zdają się nieomylnymi wykonawcami projektów totalnych i perfekcyjnymi eksponentami abstrakcyjnych systemów pojęciowych. Konsekwencje są łatwe do opisania. Jak Smoleńsk – to zamach. Jak PiS – to zamach na demokrację. Jak nie oda do antykapitalizmu – to zamach na biednych.

Na poziomie teoretycznym Leszek Balcerowicz oczywiście nie ma racji, twierdząc, że należy oddzielić politykę od gospodarki, a im mniej państwa w gospodarce, tym lepiej. Kiedy jednak patrzę na nasze życie publiczne, nieustającą erupcję zagadkowej substancji złożonej z żółci i patosu, nie mogę pozbyć się myśli, że im mniej zależy od tego egzaltowanego tandemu publicystów i polityków, tym lepiej. Jakichkolwiek pięknych urządzeń społecznych nie wymyślą nasi wzniośli utopiści, albo nie uda im się ich wprowadzić w życie, albo na koniec i tak przyjdzie PiS i wszystko rozmontuje.

Polska polityka pełna jest rewolucji, po których wszystko zostaje po staremu. Dramat sytuacji polega na tym, że problemy stojące u źródeł naszych sporów mają charakter jak najbardziej realny, ale rzeczy ważne mieszają się w owych sporach z rzeczami śmiesznymi tak dogłębnie, że w politycznej praktyce na ogół nie sposób odróżnić jednych od drugich. W konsekwencji poziom ogólnego napuszenia sięga zenitu, a mimo to sprawy poważne, realnie decydujące o przyszłości wspólnoty – takie jak dwoistość porządku prawnego w Polsce po ostatnim orzeczeniu Trybunału Konstytucyjnego, katastrofa smoleńska czy kryzys migracyjny – zbyt często bywają boleśnie ośmieszane.