1.
W ósmej księdze „Etyki nikomachejskiej” Arystoteles zajmuje się relacją między miłością a przyjaźnią. Granica między tymi pojęciami jest płynna i dotychczas często używał ich zamiennie. Podobnie jak miłość, przyjaźń dla Stagiryty bierze swój początek w upodobaniu, a jej przedmiotem jest dobro; i miłości, i przyjaźni towarzyszą etyczne wymagania wobec obiektu, który człowiek tymi uczuciami obdarza. Granica stanie się nieco (ale tylko nieco) mocniej zarysowana, gdy spróbujemy spojrzeć na przyjaźń i miłość w aspekcie czasowym. Ta druga w ujęciu Greka jest zwieńczeniem tej pierwszej: przyjaźń to „trwała dyspozycja”, a miłość ukierunkowana. O ile jednak przyjaźń jest emocją mniej lub bardziej spontaniczną i od człowieka niezależną, miłość ma swoje źródło we wzajemnym wyborze. Podobnie jak Platon w „Lizysie”, Arystoteles uznaje przyjaźń za najistotniejszy cel życia; także – choć nie pisze tego wprost – dlatego, że bez niej nie może istnieć miłość.
Poświęcone miłości i przyjaźni fragmenty „Etyki nikomachejskiej” mogłyby śmiało zostać użyte jako motto do dwóch najważniejszych powieści, które ukazały się w Polsce tej wiosny. Obie były wydarzeniami 2015 r. w krajach anglojęzycznych; obie nominowano do National Book Award for Fiction w USA (dostał ją w końcu Adam Johnson za „Fortune Smiles”), jedna znalazła na krótkiej liście do Bookera (którego z kolei zgarnął Marlon James) i dostała Kirkus Prize, druga została wybrana książką roku Amazona i uznana za ulubioną lekturę 2015 r. przez Baracka Obamę. Mowa, oczywiście, o „Fatum i furii” Lauren Groff, wydanym kilka tygodni temu przez Znak w przekładzie Mateusza Borowskiego, i o „Małym życiu” Hanyi Yanagihary, które na początku maja ukaże się w Polsce nakładem wydawnictwa W.A.B., znakomicie przełożone przez Jolantę Kozak.
Groff i Yanagihara unaoczniają czytelnikowi moment, który na pierwszy rzut oka wydaje się nieuchwytny: chwilę, w której przyjaźń staje się miłością, i chwilę, w której miłość przestaje być oparta na wzajemnym pociągu erotycznym i zazdrości, a staje się przywiązaniem i wzajemnym poświęceniem. W tle obu rozgrywa się – najkrócej rzecz ujmując – współczesność. Chodzi mi tu o współczesność jako coś niedostrzegalnego, coś, co przecieka i bohaterom, i czytelnikom obu powieści przez palce, coś niewyznaczanego przez (prawie) żadne wydarzenia historyczne albo technologiczne. Coś, co po prostu jest i dzieje się bez naszego wpływu – ale na nas samych ma ogromny wpływ.
2.
Zacznijmy od skromniejszych objętościowo „Fatum i furii”. Najkrócej mówiąc, to historia dwóch dekad życia małżeńskiego jednej pary – z paroma wyprawami w krainę retrospekcji. Oto mamy przed sobą dwudziestoletnich Mathilde i Lancelota, zwanego też Lottem. On jest Don Juanem wśród studentów: niezwykle przystojny, dziedzic olbrzymiej fortuny, zarządzanej przez surową, owdowiałą matkę, planuje zostać wybitnym aktorem dramatycznym. Kiedy podczas imprezy na dziedzińcu uniwersyteckiego kampusu spotyka Mathilde, ma już na koncie kilkadziesiąt mniej lub bardziej poważnych relacji z kobietami: głównie mniej, bo większość opierała się na jednej spędzonej wspólnie nocy. Ale spotkanie z Mathilde działa na niego jak porażenie piorunem, klęka więc przed nią i prosi, by za niego wyszła. Niezależnie od tego, co Mathilde odpowiada – a tego sami bohaterowie nie są pewni (według Lancelota: entuzjastyczne „tak”, według Mathilde: nieco mniej entuzjastyczne „no jasne”) – prędko stają się małżeństwem, a początkowa idylla szybko zostaje przerwana. Mathilde nie akceptuje bowiem matka Lancelota i odcina młodemu małżeństwu kurek z pieniędzmi. Gdyby Lancelotowi udało się zostać wielkim aktorem, nie byłoby to problemem, ale się nie udaje i przez pierwsze lata małżeństwa to Mathilde pracuje na ich utrzymanie, podczas gdy jej mąż grywa pomniejsze rólki. Wszystko zmienia się, gdy Lancelot, miast aktorem, staje się dramaturgiem; swoją pierwszą sztukę pisze w transie i sam nie wie, jak to się dzieje, że spływa ona spod jego pióra (nietrudno tu dostrzec analogię z nagłym zakochaniem). Ma przed sobą kilkanaście lat sławy i cieszenia się miłością Mathilde.
Gigantycznym atutem powieści Lauren Groff jest klasyczny sposób prowadzenia narracji. Perspektywa trzecioosobowego narratora w pierwszej, poświęconej Lancelotowi, części „Fatum i furii” daje czytelnikowi złudzenie obiektywności; nie zdajemy sobie właściwie sprawy z tego, że oglądamy w niej Mathilde i Lotta oczami Lotta, że oglądamy pewne wyobrażenie na temat żony i samego siebie, które Lancelot stworzył na własny użytek. Dowiadujemy się o tym dopiero wtedy, kiedy – w drugiej części – poznajemy backstory kobiety i jej spojrzenie na relację z Lottem i samą siebie: „Niemożliwa do przeskoczenia przepaść oddzielała prawdziwą Mathilde od Mathilde, którą on zobaczył. Ostatecznie była to kwestia perspektywy. Wolałaby być tą dobrą Mathilde. Tą, którą stworzyła jego wyobraźnia”. Tymczasem Mathilde jest (z tym że z perspektywy własnego myślenia o sobie) – całkowicie inna; to nie osoba, która raz na dwieście stron narracji z perspektywy Lotta wytknie mu: „Bez względu na okoliczności, zawsze jesteś górą. W końcu wychodzi na twoje. Zawsze. Coś albo ktoś cię chroni”. Nie jest to też osoba, która będzie bez większych emocji patrzeć na rozpoczynający się homoseksualny romans męża z wybitnie zdolnym muzykiem. Mathilde jest mściwa i kiedy Lancelot – by nie zdradzać za wiele fabuły – znika, podejmuje wszelkie próby, by to zniknięcie pomścić. O ile patronki Lancelota to starożytne Mojry, boginie fatum i nieuchronności, o tyle za Mathilde stoją Furie (Bóg raczy wiedzieć, dlaczego angielskie „Fates and Furies” zostało w polskim przekładzie odarte z liczby mnogiej), obłąkane demony zemsty. A przynajmniej: i odrobinę zadufany w sobie Lancelot, i Mathilde chcieliby, żeby stały za nimi te figury.
„[Paradoks małżeństwa: nigdy nie jesteśmy w stanie poznać kogoś do końca. Znamy kogoś na wylot]” – pisze w pewnym miejscu Groff. Przez całą jej powieść, jak wtrącenia chóru w antycznej tragedii, przewijają się podobne uwagi w nawiasach. O tym, dlaczego i jakie podsuwa to tropy w interpretacji jej powieści, powiemy niżej; na razie zajmijmy się „Małym życiem” Hanyi Yanagihary.
3.
To rzecz o wiele potężniejsza od „Fatum i furii” – o ile Groff opowiadała nam o dwudziestu latach z życia jednego małżeństwa, o tyle Yanagihara snuje opowieść rozciągniętą na przestrzeni lat około czterdziestu, a bohaterów opisuje czterech. To Malcolm, Willem, JB i Jude, przyjaciele z college’u, którzy po studiach znajdują się w Nowym Jorku. Malcolm jest z bogatej rodziny i stawia pierwsze kroki na drodze do stania się architektem; JB to malarz haitańskiego pochodzenia; Willem – początkujący aktor; najciekawsza zaś ze wszystkich postaci, Jude St. Francis, jest sierotą i absolwentem matematyki i prawa. W trakcie opowieści obrazy JB (poświęcone życiu czwórki przyjaciół) zaczną być rozchwytywane przez kolekcjonerów i galerie, Willem stanie się międzynarodową gwiazdą filmową, Malcolm – odnoszącym sukcesy architektem, a Jude – partnerem zarządzającym wielkiej nowojorskiej kancelarii prawnej.
W życiu zawodowym ewidentnie się mężczyznom powodzi; z prywatnym jest gorzej. Niektórych, jak Jude’a, trudności spotykają już na samym początku: St. Francis ma chore nogi i nieustannie kuleje (skończy się to nałogiem cięcia się, by nie czuć bólu, i amputacją obydwu kończyn). U innych przychodzą one z czasem – jak u JB, który uzależnia się od amfetaminy i któregoś razu, odurzony narkotykiem, małpuje kaczy chód Jude’a. Ten zrywa z nim stosunki, co robi też coraz mocniej zbliżający się do Jude’a Willem; jedynie Malcolm będzie przyjacielem wszystkich trzech pozostałych mężczyzn. Na kartach powieści spotkamy też mentora Jude’a, profesora prawa i erudytę Harolda, i jego żonę Julię, którzy dorosłego już sierotę adoptują.
Jude – słusznie zresztą, bo to najlepiej zrobiona postać, budząca u czytelnika i podziw, i współczucie, a przede wszystkim sympatię – stopniowo wysuwa się w powieści Yanagihary na pierwszy plan. To on skrywa sekret, którego nie chce przyjaciołom zdradzić – tajemnicę własnego dzieciństwa, chorych nóg i blizn na plecach; to on także sprawia, że przyjaźń przestaje być wyłącznie przyjaźnią, kiedy wikła się w związek miłosny z Willemem – tym samym hollywoodzkim aktorem, którego liczne romanse z kobietami chętnie relacjonowały plotkarskie gazety. Związek to jednak o tyle dziwny, że przez pierwszy rok całkowicie biały; Jude i Willem sypiają w jednym łóżku, ale nie sypiają ze sobą. Są arystotelesowscy o tyle, że przedzierzgnięcie przyjaźni w miłość następuje na drodze decyzji, niepodyktowanej takimi emocjami jak seksualne pożądanie.
Podobnie jak w powieści Groff, Yanagihara proponuje czytelnikowi klasyczną trzecioosobową narrację, od czasu do czasu oddając głos któremuś z bohaterów – między innymi Haroldowi i Willemowi – ale tylko o tyle, o ile są związani z Jude’em i ich monologi dotyczą St. Francisa. W zarysowanym dawno temu przez Henry’ego Jamesa dylemacie, czy pisarz powinien raczej opowiadać, czy raczej pokazywać (to tell czy też to show), zdecydowanie wybiera pierwszą opcję. Ma to dwie konsekwencje: jedną dla samej lektury, drugą – dla ogólnej wymowy tej wspaniałej książki. Pierwsza jest taka, że „Małe życie” znakomicie się czyta, prawie jak powieści z rodzaju page turner (czego, niestety, nie można powiedzieć o powieści Groff: choć skrzy się ona od wspaniałych porównań, metafor i świetnego języka, immersja w świat przedstawiony jest trudna i zajmuje trochę czasu). Druga konsekwencja jest taka, że dopiero pod koniec lektury zdajemy sobie sprawę, że właściwie niezwykle mało wiemy o bohaterach Yanahigary. To prawda, mamy mnóstwo informacji o ich życiu prywatnym, o zawodowym jednak – niewiele. Owszem, zdajemy sobie sprawę, kto jest z jakiej rodziny i czy jest raczej biedny, czy raczej bogaty; wiemy też – mniej więcej – jakie obrazy maluje JB, w jakich filmach gra Willem (choć już „ważna nagroda”, którą dostaje, jest niedookreślona); kilka razy Yanagihara napomyka, jakie są obowiązki Jude’a w międzynarodowej kancelarii prawnej i jakie były jego obowiązki w biurze prokuratora okręgowego, ale to właściwie wszystko.
Czy tak niefrasobliwe potraktowanie tej sfery życia przez pisarkę tej klasy jest przypadkiem? Bardzo w to wątpię. Dla ogólnej wymowy „Małego życia” najciekawszy jest, paradoksalnie, brak tego, co zazwyczaj tworzy powieść – konkretu.
4.
Globalizacja, medialny natłok informacji, gwałtowany rozwój technologii, plemienność mediów społecznościowych – wszystkie te narastające w ostatnich latach zjawiska, które, przynajmniej na pierwszy rzut oka, charakteryzują współczesność, czynią coraz trudniejszym pisanie o niej; z tematem tym zmierzył się, między innymi, Jonathan Fraznen w swojej ostatniej powieści. Coraz trudniejsze bowiem staje się dla pisarza pokazanie jakiejś sprawy w sposób, który jest lub przynajmniej mógłby uchodzić za obiektywny. W czasach, w których wszystko jest, w jakimś sensie, publiczne i wszystko jest też (vide rozpoznania Franzena) tak samo istotne, opisanie przez pisarza nie – jak chciał dawno temu Balzak – życia prywatnego narodów, ale życia prywatnego pojedynczych ludzi wydaje się dużo trudniejsze niż jeszcze kilkanaście lat temu.
I Lauren Groff, i Hanya Yanagihara wychodzą z tego obronną ręką, stosując zupełnie odmienną strategię niż – dajmy na to – Richard Linklater, który również pokazał (w jego wypadku trwającą dekadę – i kręcenia filmu, i samej opowieści) przemianę życia i obyczajów. Zrobił to w znakomitym filmie „Boyhood”, pochwale banalnego życia i dorastania w Ameryce przełomu XX i XXI w. O ile jednak banalizm Linklatera wyrażał się w tym, że nie pokazywał on żadnych momentów przełomowych z życia swoich bohaterów, pokazując momenty przełomowe z życia społeczeństwa (kampania prezydencka Obamy, szał na „Harry’ego Pottera…”), o tyle w „Fatum i furii” i w „Małym życiu” coś takiego jak społeczeństwo – i jego zapotrzebowania, które wpłynęłyby na przykład na pracę zawodową Jude’a – na pierwszy rzut oka w ogóle się nie pojawia.
Jeśli chodzi o „Małe życie”, trudno nawet odgadnąć, kiedy właściwie się ta powieść dzieje; łatwy rozwój karier czterech przyjaciół mógłby wskazywać, że mamy do czynienia z pokoleniem ludzi urodzonych w latach 60., pewności jednak nie mamy – technologiczne wynalazki, które mogłyby pomóc w umiejscowieniu powieści Yanagihary w czasie, pojawiają się w „Małym życiu” dyskretnie i czytelnik nie zauważa tego sztafażu. Jeśli chodzi o „Fatum i furię”, tu konkretu jest więcej: znamy daty powstania kolejnych sztuk teatralnych Lancelota, wymienione jest nawet jedno wydarzenie historyczne, czyli atak na World Trade Center („[Tydzień́ później dwa kilometry od ich mieszkania rozbiły się dwa samoloty, a Mathilde w pracy upuściła na podłogę kubek, który rozbił się w drobny mak; Lotto w domu włożył buty do joggingu, przebiegł czterdzieści trzy przecznice na północ do jej biura, wpadł do budynku przez drzwi obrotowe, widząc, jak ona wychodzi dokładnie w tym samym momencie (…)]”). To, co dzieje się na zewnątrz międzyludzkiej relacji – małżonków, czterech przyjaciół, w końcu dwóch partnerów życiowych – zdaje się nie mieć większego znaczenia; ale przecież ma, i to gigantyczne.
Współczesność i dla Groff, i dla Yanagihary to bowiem niedostrzegalny inaczej niżeli z perspektywy kilkudziesięciu lat proces przemiany myślenia społeczeństwa o samym sobie; przemiany, której dominantą według obydwu pisarek stało się to, że granica między przyjaźnią a miłością upłynniła się i rozwodniła jeszcze bardziej aniżeli w streszczonym na początku tego tekstu fragmencie „Etyki nikomachejskiej”. (W Polsce podobną rzecz uczynił Ignacy Karpowicz w „ościach”). I dla Yanagihary, i dla Groff bliska relacja międzyludzka jest swego rodzaju kokonem, który ma chronić człowieka przed społeczeństwem i wszystkim, co dzieje się naokoło niego. Bohaterowie „Małego życia” i „Fatum i furii” podejmują próby, by uczynić z tych relacji przestrzeń, do której nie wpuszczą zachodzących na zewnątrz przemian. Lancelot swój związek z Mathilde niejako mitologizuje – Groff udaje się to osiągnąć, pokazując pokrewieństwo między miłością a jego twórczością dramatopisarską. Willem i Jude, jako postaci mniej lub bardziej publiczne, swoją relację ukrywają przed światem innym niż krąg przyjaciół. (Dosyć ciekawe i smutne jest, że w relacjach prywatnych bohaterów Yanagihary orientacja seksualna nie ma żadnego znaczenia, podczas gdy w publicznych – gigantyczne). Problem w tym, że współczesność – ta niedookreślona, ta dyskretna, ta przeciekająca przez palce – tak czy siak, wdziera się w życie bohaterów.
Tajemnicze wtrącenia w kwadratowych nawiasach w powieści Lauren Groff, o których wspomniałem wyżej, można traktować jako specyficzny głos zmieniającego się świata, który jak chór w tragedii Sofoklesa będzie komentował poczynania bohaterów, wskazując na ich udział w stopniowej przemianie obyczajów, jak również ich przywiązanie do tych elementów własnych biografii, które wydarzyły się, zanim stali się oni parą. Jest to szczególnie widoczne w przypadku Mathilde, ponieważ Lancelot się swojej przeszłości nie wstydzi (lub też jej nie ukrywa) i w pierwszej części powieści jest ona czytelnikowi dokładnie opowiedziana. Odważny zabieg w powieści Yanagihary z kolei – czyli przedstawienie Jude’a i Willema jako pary w sytuacji, w której Willema dotychczas znaliśmy jako zadeklarowanego heteroseksualistę, Jude’a natomiast jako osobę niemal zupełnie aseksualną – można traktować jako narracyjny chwyt, w którym rozpoznanie coraz większej płynności ról płciowych i orientacji seksualnej we współczesnym świecie służy do tego, by podkreślić pewną stałość zarówno przyjaźni, jak i miłości, której współczesność nie może dotknąć i która uszczelnia wzajemną relację dwójki ludzi traktowaną jak kokon chroniący ich przed światem.
Stałością tą jest to, że choć możemy uchwycić moment, w którym przyjaźń zmienia się w miłość, a miłość w przyjaźń, cały czas nie wiemy, dlaczego każda z nich w ogóle się wydarzyła, dlaczego się zaczęła. Nie mamy pojęcia, dlaczego Jude i Willem wybrali akurat siebie i dlaczego Lotto w sekundzie, w której zobaczył Mathilde, postanowił związać się z nią na resztę życia. Jedynej odpowiedzi, jaka mogłaby tu być pomocna, udzielił nie Arystoteles, lecz ktoś bliższy współczesności, czyli Montaigne, kiedy pisał w „Próbach” o Stefanie de la Boëtie: „Gdyby mnie ktoś przypierał, abym powiedział, czemum go pokochał, czuję, że nie można by tego wyrazić inaczej, jak jeno odpowiedzią: «Bo to był on; bo to byłem ja»”.
Książki:
Lauren Groff, „Fatum i furia”, przeł. Mateusz Borowski, Znak, Kraków 2016.
Hanya Yanagihara, „Małe życie”, przeł. Jolanta Kozak, W.A.B., Warszawa 2016.