Dynamika sprzeciwu jest o wiele szybsza niż w przypadku protestów przeciwko niszczeniu pozycji Trybunału Konstytucyjnego. Propozycja najbardziej drastycznego zakazu w polskiej historii poruszyła ludzi z naprawdę różnych środowisk – podstawowe kryterium podziału wewnątrz tej grupy biegnie między osobami popierającymi obecne regulacje a tymi, które chcą liberalizacji przepisów i przyznania kobietom pełnego prawa wyboru.
W bieżącej kadencji możemy spodziewać się jakiegoś wariantu zaostrzenia przepisów. Może być tak, że w zamian za ograniczenie postulatów do delegalizacji przerywania ciąży w przypadku nieodwracalnego uszkodzenia płodu lub choroby zagrażającej jego życiu poczynione zostaną ustępstwa na rzecz innych postulatów Kościoła. Nie zmienia to istoty problemu – reguły gry są ustalane przez środowiska „pro-life” oraz Kościół, a kobiety pozostają w znacznej mierze wykluczane z debaty o ich podstawowych prawach.
Genezy tej sytuacji można dopatrywać się w specyficznej historii polskiego ruchu kobiecego. W okresie międzywojennym udało się wysiłkiem działaczek socjalistycznych – Zofii Daszyńskiej-Golińskiej, Zofii Praussowej, Justyny Budzińskiej-Tylickiej, wspieranych m.in. przez Tadeusza Boya-Żeleńskiego – zbudować świadomość problemu praw reprodukcyjnych. Doprowadzono też do uchwalenia ustawy dającej ograniczone prawa w tym zakresie kobietom znajdującym się w szczególnie ciężkim położeniu – narażonym na śmierć w wyniku powikłań okołociążowych czy takim, u których ciąża była wynikiem gwałtu.
W okresie poststalinowskim, również dzięki staraniom działaczek kobiecych – działających na poziomie rządowym – doprowadzono do możliwości przerywania ciąży ze względu na trudne warunki życiowe, co w praktyce stało się przepustką do zalegalizowania pełnego prawa wyboru. O ile w państwach zachodnich środowiska kobiece organizowały się oddolnie, walcząc o podstawowe prawa, o tyle u nas oddolny ruch kobiecy o charakterze ogólnospołecznym zawiązał się dopiero na początku lat 90., wokół przegranej walki o obronę nabytych praw.
Kiedy w 1997 r. Trybunał Konstytucyjny unieważnił nowelizację ustawy, przywracającą przez moment nadzieję, że przerywanie ciąży może pozostać legalne, środowiska pro-choice przeszły do defensywy. Pole zostało oddane tzw. ruchowi „pro-life”, narzucającemu emocje, akcenty i ton debaty. Dzisiaj nawet osoby niepopierające pełnego zakazu używają pojęcia „ochrona życia”, potrafią równoważyć interesy nie tylko płodu, ale nawet zygoty z interesami kobiety. Środowisko „pro-life” sięgnęły po język równościowy, mówiąc o prawach najsłabszych. Osoby niepopierające „ochrony nienarodzonych” stały się z miejsca podejrzane.
Nie tylko straciliśmy w dyskusji o prawie do przerywania ciąży obraz kobiety, która w myśl nowych przepisów ma już nawet nie być kobietą ciężarną, a jedynie „matką nienarodzonego dziecka”. Doprowadziliśmy też do zwulgaryzowania tego obrazu. Pozwoliliśmy na ujęcie tematu w perspektywie, która w istocie nie prowadzi do upodmiotowienia rozwijającego się organizmu, traktowanego w sposób instrumentalny, a jedynie do tego, że do roli przedmiotu sprawy sprowadzamy również kobietę.
Konieczne jest odwrócenie tego trendu. Nie musi ono oznaczać całkowitego odejścia od rozważań nad statusem organizmu rozwijającego się w kolejnych etapach ciąży. Wiedza o tym jest jednak istotna o tyle, aby zrozumieć, że nie jest to esencja problemu.
Badania społeczne mówią jednoznacznie – Polacy w większości popierają prawo do przerywania ciąży w tych sytuacjach, które są przewidziane przez obecną ustawę. Zdecydowana większość rozumie prawo kobiety do przerwania ciąży w sytuacji zagrożenia jej zdrowia lub życia lub jeżeli ciąża jest wynikiem gwałtu czy kazirodztwa. Niewiele ponad połowa popiera prawo do przerywania ciąży w przypadku nieodwracalnego uszkodzenia płodu. Bardzo mała część respondentów CBOS przyznaje kobiecie prawo do przerywania ciąży w przypadku ciężkiej sytuacji materialnej, osobistej lub wtedy, gdy kobieta nie wyraża chęci posiadania dziecka.
Analiza wyników badań CBOS od 1992 r. wskazuje na ogólny trend spadkowy. Jeszcze w 1992 r. prawo do przerywania ciąży w przypadku zagrożenia życia popierało 88 proc. respondentów – dziś 80 proc. W przypadku zagrożenia zdrowia poparcie spadło z 82 proc. do 71. W przypadku ciąży będącej wynikiem czynu zabronionego – z 80 proc. do 73. W przypadku uszkodzenia płodu – z 71 proc. do 53. Drastycznie zmniejszyło się przyzwolenie na przerywanie ciąży z powodu sytuacji materialnej – z 47 proc. do 14. Podobny spadek odnotowano przy pytaniach, które pojawiły się w późniejszych latach – w 2002 r. prawo do aborcji ze względu na trudną sytuację osobistą popierało 38 proc. respondentów, dziś 13. Do tego samego poziomu spadło przyzwolenie na aborcję ze względu na brak woli urodzenia dziecka – w 1999 r. popierało to prawo 27 proc. respondentów.
Dyskutując o tzw. kompromisie, zapominamy, że jest to w istocie zakaz aborcji. Zwolennicy „kompromisu” uznają każdą próbę jego zmiany za radykalizm. Tym samym, popierając w jakimś stopniu postawę anti-choice, zrównują zwolenników pro-choice z fundamentalistami odmawiającymi kobietom jakichkolwiek praw w zakresie decydowania o ciąży. Tę niebezpieczną retorykę przejmują główne siły opozycyjne – Platforma Obywatelska i Nowoczesna.
Jest dla mnie oczywiste, że w obecnej kadencji parlamentu nie dojdzie do liberalizacji ustawy antyaborcyjnej. Liczę jednak na to, że Porozumienie Odzyskać Wybór, Dziewuchy Dziewuchom i inne ruchy powstałe na fali sprzeciwu wobec radykalnego projektu „prolajfowców” doprowadzą do skutecznego odwrócenia trendu dominującego w dzisiejszej debacie. Protesty uliczne to dobry początek. Pozostaje jeszcze dotarcie do nieprzekonanych, w pierwszej kolejności do zwolenników „kompromisu”. Bez społecznego nacisku nie możemy spodziewać się stanowczych działań w tym zakresie.
Dzisiaj, w drugiej dekadzie XXI w., mamy szansę stworzyć to, czego brakowało w latach 90. – ruch, który nie załamie się po pierwszej porażce i który poza przyjęciem postawy defensywnej będzie w stanie skonstruować spójną wizję, w której prawo do decydowania o świadomym macierzyństwie łączyć się będzie, jak w ruchu pro-choice z lat 30., z akcentowaniem konieczności zapewnienia odpowiednich standardów opieki i wychowania dziecka. Potrzebujemy ruchu, od którego mężczyźni dostaną wyraźny sygnał, że oni również są zobowiązani do opieki nad dzieckiem – nie poprzez postulowanie zakazu „zabijania dzieci nienarodzonych”, lecz poprzez wspólną opiekę – a jeśli nie mogą lub nie chcą brać w niej udziału, to przynajmniej przez regularne opłacanie zobowiązań alimentacyjnych.
To nie są tematy pokrewne – to element tego samego problemu: prawa do godnego rodzicielstwa, będącego wyborem, a nie przymusem. Traktując któryś z elementów tej układanki wybiórczo, tracimy z oczu obraz całości. Jeżeli ktoś konsekwentnie chce stać pod szyldem „pro-life” – niech ostatecznym argumentem dla takiej osoby będzie założenie, że sensownie realizowana polityka wsparcia rodziny (nie tylko rodziny nuklearnej) przyczynia się w większym stopniu do ograniczania liczby przerwanych ciąż niż legislacyjne zakazy.