Teoretycznie rzecz ujmując, ten tytuł powinien brzmieć: „Dawna prodemokratyczna opozycja przejęła w Birmie władzę z końcem marca”. Od kwietnia krajem rządzą dawni opozycjoniści wywodzący się głównie z Narodowej Ligi na rzecz Demokracji, partii kierowanej przez laureatkę Pokojowej Nagrody Nobla Aung San Suu Kyi. Ugrupowania z całą pewnością wielce zasłużonego dla budowania platformy społecznego sprzeciwu wobec kilkudziesięciu lat rządów brutalnej junty wojskowej. Dlaczego jednak napisałem w tytule „opozycja bliżej władzy”, a nie „opozycja przejęła władzę”?
Zacząć trzeba od zeszłorocznych wyborów. Tryumf opozycji był niewątpliwy. Kandydaci z ramienia Narodowej Ligi na rzecz Demokracji zdobyli 80 proc. mandatów, które były do zdobycia. To ważna uwaga, bowiem w listopadowych wyborach walczono jedynie o 75 proc. miejsc w birmańskim parlamencie. Pozostałe 25 proc. niejako z automatu brali dla siebie wojskowi. Oznacza to, że jedna czwarta miejsc w parlamencie była niewybieralna i pochodziła z nadania armii. Gwarantowała to wojskowym Konstytucja przyjęta kilka lat wcześniej w wątpliwym z punktu widzenia reguł demokracji referendum.
Wedle jednej z poprawek do Konstytucji liderka opozycji, czyli Aung San Suu Kyi, nie mogła też ubiegać się o fotel prezydenta, ponieważ zgodnie z ustawą zasadniczą funkcji szefa państwa nie może sprawować osoba, której członek rodziny posiada zagraniczny paszport. Dwaj synowie Aung San Suu Kyi legitymują się obywatelstwem brytyjskim. Tak więc mimo zdecydowanie wygranych wyborów opozycja wchodziła w rolę władzy z wyraźnie okrojonymi już na starcie możliwościami. Po tym lapidarnym i z pewnością niepełnym przypomnieniu krajobrazu politycznego, w którym Birma zyskała w marcu tego roku nowego prezydenta i nowy rząd, można pokusić się o analizę obecnego stanu systemu politycznego tego kraju.
Prezydentem z racji wspomnianych już ograniczeń nie została Aung San Suu Kyi. Stanowisko objął więc jej bliski współpracownik i doradca, a wcześniej jeszcze kolega z lat szkolnych Htin Kyaw. Zawsze pozostawał w cieniu Lady i z całą pewnością nie był twarzą birmańskiej drogi ku transformacji ustrojowej. Przez wielu komentatorów został po zaprzysiężeniu określony mianem marionetki w rękach Aung San Suu Kyi. Kto wie, czy nie jest to określenie krzywdzące tego opozycjonistę i intelektualistę, bowiem oprócz tzw. twarzy czy ikon rewolucji, na rzecz tych zmian pracują również dziesiątki innych osób, które pozostają w cieniu, ale ich działanie ma ogromny wpływ na aktywność liderów. Zdarza się niestety, że owym bohaterom z cienia odmawia się istotnej roli, gdyż to owe „ikony” przemian sądzą, iż wszystko, i to w najdrobniejszych szczegółach, same wymyśliły… Czy jest to także przypadek relacji Aung San Suu Kyi i prezydenta Htina Kyawa trudno orzec, ale warto z większą ostrożnością wypowiadać się na temat jakoby marionetkowego charakteru nowo zaprzysiężonego prezydenta Birmy.
Wedle wspomnianej już wcześniej Konstytucji szefem birmańskiego rządu jest prezydent. Niemniej jednak już przed zeszłorocznymi wyborami Aung San Suu Kyi stanowczo stwierdziła, iż w przypadku wygranego głosowania ona będzie ponad prezydentem. I rzeczywiście układ polityczny, który został skonstruowany w trakcie formowania nowych władz, wskazuje, iż Aung San Suu Kyi pragnie skupić w swoim ręku niemałą władzę. Została bowiem szefem kancelarii prezydenta – to gwarantuje jej wpływ na działania Htina Kyawa; otrzymała nominację na ministra spraw zagranicznych – to pozwala jej zasiadać wraz z prezydentem w zdominowanej przez armię Narodowej Radzie Obrony i Bezpieczeństwa.
Początkowo miała także objąć jeszcze dwa resorty: energetyki – ważny ze względu na kontrolę wpływów płynących do budżetu z handlu ropą i gazem – i edukacji – ministerstwo istotne ze względu na brak wykształconych kadr mogących reformować kraj. Po kilku wszakże dniach od chwili podania tej informacji zrezygnowała z szefowania tym dwóm ministerstwom. Nie dlatego bynajmniej, by chciała ograniczać swoją władzę. Po prostu jej zwolennicy z Narodowej Ligi na rzecz Demokracji zasiadający w parlamencie powołali do życia – przy gwałtownym sprzeciwie wojskowych – nowy byt na birmańskiej scenie: radcę stanu. I tym radcą stanu została właśnie Aung San Suu Kyi. W myśl reguł przyjętych przez parlament funkcja ta pozwala na kierowanie pracami rządu, czyni zatem z Aung San Suu Kyi osobę w rodzaju superpremiera.
Bezstronny obserwator birmańskich przemian, patrząc na rozwój sytuacji w tym kraju, może przecierać oczy ze zdumienia. Oto „ikona” nie tylko birmańskiej, ale i światowej demokracji skupia w swoim ręku władzę niemal autorytarną, stawia się ponad prezydentem, mało tego, omija przy tym Konstytucję. I tu trzeba wrócić do początku tych uwag.
Obecny etap birmańskiej transformacji jest owocem grzechu pierworodnego drogi ku przemianom. Zgoda opozycji na kandydowanie w wyborach, które z całą pewnością nie były zgodne ze światowymi standardami demokracji (przypominam, głosowano na 75 proc. miejsc w parlamencie), spowodowała, iż opozycja weszła w pewien układ z armią.
Jak widać obecnie jest to układ tymczasowy, bowiem Aung San Suu Kyi nie zamierza godzić się z regułami narzuconymi przez wątpliwej proweniencji Konstytucję. Omija tę Konstytucję, łamie jej zapisy, tworzy niekonstytucyjne, a może nawet i sprzeczne z rozumieniem demokracji rozwiązania instytucjonalne (choćby próba szefowania czterem ministerstwom przez szefową partii politycznej).
Czy odchodzi od zasad demokracji, o którą walczyła w Birmie przez kilkadziesiąt lat? Na to pytanie można będzie odpowiedzieć za jakiś czas. Obecnie można jedynie stwierdzić, iż chcąc zmienić system, który uznaje się za niedemokratyczny, trzeba tworzyć rozwiązania, które ten system rozbiją. Ale rozbijanie systemu oznacza naruszanie istniejących rozwiązań prawno-konstytucyjnych. I to właśnie stara się robić Aung San Suu Kyi i dawna birmańska opozycja, która zbliża się do sprawowania władzy, ale jej jeszcze w pełni nie sprawuje.