Szanowni Państwo,

jeśli lata 2015–2016 zostaną jakoś przez historię zapamiętane, to jako czasy, gdy w całym zachodnim świecie rosły w siłę populizmy. Za oceanem Donald Trump – polityk, który proponuje, by na granicy z Meksykiem postawić jak największy mur, a muzułmanom zabronić wstępu do USA – zdobywa kolejne stany; w Polsce ONR wchodzi w coraz bardziej otwarty sojusz z Kościołem katolickim; w Niemczech skrajnie antyeuropejska i antyimigrancka Alternatywa dla Niemiec zdobywa świetne wyniki w wyborach lokalnych; we Francji Front Narodowy coraz szumniej zapowiada, co zrobi w wypadku zdobycia większości w Parlamencie; w Austrii zwycięstwo Freiheitliche Partei Österreichs w wyborach parlamentarnych jest już prawie pewne, a jej kandydat właśnie wygrał pierwszą turę wyborów prezydenckich. W Holandii na sukces w przyszłorocznych wyborach może liczyć Geert Wilders, który karierę polityczną buduje od lat na hasłach antyimigranckich i antyeuropejskich. Jeśli nic się w nastrojach społecznych nie zmieni, a w czerwcu Brytyjczycy zdecydują o wyjściu z UE, już wkrótce Zachód przestanie przypominać sam siebie.

Warto zastanowić się, jakie są powody takiego stanu rzeczy – i to zastanowić się na poważnie, a nie tylko tworzyć jałowe historyczne analogie z Europą lat 30. ubiegłego stulecia. Z jednej strony: radykałowie w rodzaju Wildersa, Marine Le Pen czy Heinza-Christiana Strachego, spadkobiercy Jörga Haidera, są, oczywiście, znakomitą pożywką dla mediów internetowych, rządzących się zasadami klikalności i angażowania jak największej liczby odbiorców. Czym zaś łatwiej przyciągnąć unikalnego użytkownika aniżeli skrajną opinią, z którą może się on w całości zgodzić lub którą może całkowicie potępić? Z drugiej – obwinianie za wszystko internetu także jest płaskie i nie do końca ma sens, skazuje analizującego na pozycję technologicznego amisza.

Może więc nierówności społeczne? Nie tak dawno jeden z lewicowych publicystów przekonywał, że dziecko ze wsi na Suwalszczyźnie, pozostawione w latach 90. same sobie – opuszczone przez takie instytucje Państwa jak szkoła czy opieka społeczna, niemogące korzystać z niedofinansowanej biblioteki czy podupadającego domu kultury – dziś sympatyzuje z Obozem Narodowo-Radykalnym i nosi koszulki z żołnierzami wyklętymi. Populizm jawi się w takim oglądzie rzeczy jako źródło nowej, atrakcyjnej tożsamości dla tych, którzy wypadli z koła fortuny przemian po 1989 r. Taka interpretacja jednak ani nie wyjaśnia popularności radykalnych idei wśród młodych ludzi, o wiele lepiej sytuowanych materialnie niż ich rodzice za czasów własnej młodości. Wreszcie wyjaśnienia „transformacyjne” są bezsilne wobec oczywistego faktu, iż na epidemię prawicowego populizmu zapadło także – a może przede wszystkim – kilka państw Zachodu, jak choćby Austria.

Anne Applebaum, publicystka „Washington Post” i autorka książek takich jak „Gułag” i „Za żelazną kurtyną”, w rozmowie z Łukaszem Pawłowskim zdecydowanie odrzuca jednoznaczne ekonomiczne wyjaśnienia popularności takich polityków jak Trump. „Żyję już dostatecznie długo, by pamiętać, że zapowiedzi końca «amerykańskiego snu» powtarza się przez ostatnich 40 lat, począwszy od wczesnych lat  70. – czasów kryzysu naftowego, wojny w Wietnamie, afery Watergate itp. Przez Stany Zjednoczone przetoczyło się wiele fal frustracji, ale każda z nich przynosiła odmienne skutki polityczne. Odwołanie do gospodarki nie wystarczy, żeby wyjaśnić, dlaczego ludzie głosują na Trumpa”, twierdzi Applebaum i podaje kilka innych, równie ważnych czynników – napięcia rasowe, kryzys partii politycznych czy upadek mediów głównego nurtu i rozwój sieci społecznościowych.

A może główna przyczyna tkwi w tym, że partie populistyczne przez ostatnie ćwierć wieku były przez mainstream sukcesywnie spychane w polityczny niebyt (z paroma potwierdzającymi regułę wyjątkami, takimi jak sukcesy Samoobrony i LPR-u w Polsce oraz Haidera w Austrii) i – paradoksalnie – stały się jedyną alternatywą dla tych, którzy zawiedli się politykami dotychczas będącymi u władzy? Opierając się na przykładzie Niemiec, taką interpretację proponuje Marek A. Cichocki, germanista i historyk idei, były doradca prezydenta Lecha Kaczyńskiego, który dodaje, że głównym grzechem europejskiego establishmentu jest to, że nie chce się do swoich błędów przyznać. Przez establishment rozumie zaś nie tylko będących dziś na szczytach władzy polityków, ale także elity dziennikarskie, które w wypełnianiu swojego podstawowego obowiązku – informowania czytelników i widzów, co dzieje się wokół nich – zawiodły.

„Niemiecki obywatel jest w stanie znieść bardzo wiele ze strony rządzących, podporządkować się  – obserwatorom z zewnątrz wydaje się niekiedy, że jest zbyt uległy wobec władzy – bo wychodzi z założenia, że mądrzy ludzie w Berlinie wiedzą, co należy zrobić” – twierdzi Cichocki. „Warunkiem posłuszeństwa jest jednak prawo do rzetelnej informacji ze strony rządu na temat jego działań. Tymczasem kryzys strefy euro, a teraz kryzys migracyjny pokazały, że obywatele niemieccy nie tylko nie są dobrze informowani, ale niekiedy są wręcz celowo wprowadzani w błąd. Alternatywa dla Niemiec to wyraz tego zawodu”. Zdaniem Cichockiego, sukces AfD i związane z nim złamanie politycznego tabu oznaczają, że Niemcy stają przed kolejną debatą na temat swojej narodowej tożsamości. A to poważny problem, bo, zdaniem Cichockiego, poszukiwanie swojego kolektywnego „ja” „nigdy Niemcom nie wychodziło”.

Zapraszamy do lektury!

Wojciech Engelking


 

Stopka numeru: 

Koncepcja Tematu Tygodnia: Łukasz Pawłowski

Opracowanie: Łukasz Pawłowski, Wojciech Engelking, Joanna Derlikiewicz, Konrad Kamiński

Ilustracje: Zofia Rogula