Powieściowy debiut Zośki Papużanki należał do naprawdę udanych. I to na wielu płaszczyznach. „Szopka” była bardzo dobrą książką zarówno pod względem konstrukcyjnym, jak i językowym czy fabularnym. Jej wartość docenili krytycy, nominując ją do najważniejszych nagród w kraju, media, które się nią żywo zainteresowały, a także czytelnicy, co widać wyraźnie po pochlebnych opiniach krążących w internecie.
Po lekturze „Szopki” wiedziałam, że z niecierpliwością będę czekać na drugą – a więc może jeszcze lepszą – powieść tej debiutantki z biglem.
No i się doczekałam. Druga książka Zośki Papużanki nosi tytuł „On” – bardzo trafny, bo w zasadzie zawiera w sobie treść całej powieści. Tym razem Papużanka nie opowiada praktycznie żadnej fabularnej historii, za to skupia się na stworzeniu rozbudowanego i zmieniającego się w czasie portretu głównego bohatera oraz na drobiazgowej analizie jego więzi z matką.
Tytułowy „On”, czyli Śpik, według słów zamieszczonych na okładce „nie nadaje się na bohatera powieści”. Nie potrafi zrozumieć, dlaczego w szkole zbiera same dwóje, dlaczego jest pośmiewiskiem i klasowym kozłem ofiarnym. W ogóle nic nie rozumie. Polskiego nie rozumie, matematyki też nie, o fizyce nawet nie wspominając. Nie ma żadnych ambicji. Inni się nim wysługują. Daje się wykorzystywać. Wciąż wszystko gubi. Jedyną relacją, którą chce i potrafi utrzymać, jest relacja z kochającą go bezgranicznie matką, zmęczoną już wysłuchiwaniem niekończących się nauczycielskich utyskiwań na jej syna. Za to Śpik na pamięć zna rozkład jazdy każdego z tramwajów w Krakowie. I to na wyrywki.
Wpisuje się zatem w cały szereg przedstawianych w kulturze – zarówno wysokiej, jak i popularnej – bohaterów przejawiających cechy poważnych zaburzeń psychicznych i rozwojowych. Jest wielki i naiwny jak Lenny Small z „O myszach i ludziach” Johna Steinbecka. Posiada fenomenalną – choć wybiórczą – pamięć jak Raymond z filmu „Rain Man”. Ma talent do cyfr jak autystyczny geniusz z „Szyfru” Mai Jia. No i niczym Sheldon Cooper z „Teorii wielkiego podrywu” zupełnie nie wyznaje się na uczuciach i emocjach, również własnych.
Choć czytelnik od początku przeczuwa, że ze Śpikiem jest coś nie tak, to de facto nigdy jednoznacznie się tego nie dowiaduje. Diagnoza uzyskana w poradni psychologicznej pozostaje nieznana i jedyny prawdziwy znak, że ze Śpikiem rzeczywiście coś jest nie w porządku, pojawia się bardzo późno. Dopiero gdzieś na dwusetnej stronie narratorka przedstawia nam opis Śpikowego gigantyzmu – wcześniej pozwalała czytelnikowi sądzić, że bohater to być może po prostu nieszczęśliwy i wyobcowany „On”, który u nikogo, nawet u matki, nie znalazł pomocy i zwykłego ludzkiego połączenia.
Czy ta wiedza jest jednak czytelnikowi w ogóle potrzebna?
Tak, ponieważ bez niej bardzo trudno będzie mu odpowiedzieć na pytanie o sens czytania tej książki, która w ogromnej mierze mogłaby stanowić polski, słodko-gorzki odpowiednik „Przygód Mikołajka”, osadzony w siermiężnych realiach podstawówki schyłku epoki PRL-u.
Lwia część książki to bowiem opowiadane z ogromną swadą językową i nieukrywanym dowcipem szkolne przygody i tarapaty dzieciaków, które połączyło peerelowskie osiedle i realia szkoły tysiąclatki. Zmuszone są koegzystować i uczyć się od siebie nawzajem przez osiem długich lat, a ich relacje, dalekie od idyllicznego obrazka i mitu o niewinności dzieciństwa, świetnie oddają złożoność świata ich rodziców i realiów życia w Polsce w późnych latach 80.
Większość z nas – osób z pokolenia, które dorastało w Polsce w tamtym okresie – z ogromnym sentymentem przypomni sobie pracownię fizyczną, w której nigdy nie działały, zresztą nie wiadomo w ogóle czemu służące, krany; z przyjemnością zanurzy się w obszerne opisy lekcji WF-u i katorgi rzucania piłką lekarską; uśmiechnie się pod nosem, czytając pełne ciepłej ironii anegdoty o nauczycielach, których pomysłowa młodzież ochoczo obdarowuje swojsko brzmiącymi przezwiskami: Lodówa, Lewar czy Młoda i Ładna. To piękna wycieczka w przeszłość, w gąszcz wspomnień o wyłożonych linoleum szkolnych korytarzach, obowiązkowych wówczas fartuszkach i pierwszych powiewach kapitalistycznego Zachodu.
Dopiero gdzieś w dwóch trzecich książki narratorka decyduje się wyjść z ukrycia i zabrać głos, by powiedzieć nam coś ważniejszego. W telegraficznym wręcz skrócie przedstawia historię wykraczającą poza to, że w peerelowskiej podstawówce nie można się było doprosić diagnozy i pomocy psychologicznej dla osób z trudnościami rozwojowymi i kłopotami w nauce.
Na kilkudziesięciu ostatnich stronach powieści Śpik kończy zawodówkę, ekspresowo dorasta i dostaje pierwszą pracę. Narratorka zaś raptownie zrywa z konwencją słodko-gorzkiego żartu i językiem pełnym literackich, głęboko erudycyjnych odniesień i zaczyna opowiadać o miłości osamotnionej matki do swojego równie osamotnionego syna. To historia o inności w świecie, który za inność nie tylko nie nagradza, ale wręcz każe się jej wstydzić i w którym znalezienie cienia akceptacji, wyrwanie dla tej inności choć skrawka podłogi, urasta do rangi bohaterstwa.
Ciężko nie docenić językowej sprawności, z którą napisany jest „On”. Ciężko nie rozkoszować się plastycznymi opisami uczniowskich wyczynów i z życia wziętych popisów ułańskiej fantazji, których świadkiem lub uczestnikiem był każdy z nas. Warto też docenić wagę tematu, z którym autorka próbuje się zmagać.
Jednak, wziąwszy to wszystko pod uwagę, równie trudno przemilczeć fakt, że „On” w żaden sposób nie stanowi kroku naprzód w stosunku do powieściowego debiutu Papużanki. Pokusiłabym się wręcz o stwierdzenie, że gdy wziąć pod uwagę konstrukcyjną i narracyjną precyzję „Szopki”, „On” okazuje się być od niej zdecydowanie słabszy.
Nie przysłużyły mu się panujące wewnątrz ogromne czasowe i tematyczne dysproporcje. Wartości zdecydowanie nie dodały mu momenty, w których narracja osuwa się w metafizycznie bełkotliwy potok świadomości i oniryczne tramwajowe wizje rodem z Witkacego. Mało wiarygodnie wypadło ukrywanie do ostatniej chwili tożsamości narratorki, która wyskakuje jak filip z konopi z opowieścią o własnym życiu, swojej relacji ze Śpikiem i egzystencjalnymi rozważaniami na temat kondycji człowieka, w szczególności człowieka nieco odmiennego.
Zdaje się, że Papużanka jako autorka znalazła swój język. Znalazła też chyba zestaw tematów, z którymi jest jej wygodnie. To doskonale, trzymam za nią kciuki. Oby jednak nie okazało się, że jest jednym z tych pisarzy, którzy przez całą karierę piszą de facto jedną książkę, za to w dziesiątkach różnych wersji.
Książka:
Zośka Papużanka, „On”, Znak, Kraków 2016.