Z pierwszych wizyt w warszawskim Muzeum Narodowym najlepiej zapamiętałam filcowe kapcie. Zakładało się je na buty po to, żeby – byłam o tym święcie przekonana – ślizgać się po posadzkach i wykonywać piruety godne jednego z moich największych ówczesnych idoli, Grzegorza Filipowskiego. Podwójny axel przed „Bitwą pod Grunwaldem” był o wiele ciekawszy niż samo batalistyczne płótno Matejki. Być może byłabym nawet została łyżwiarką figurową, gdyby nie fakt, że moje próby nie wzbudziły oczekiwanego zachwytu w paniach pilnujących muzealnych sal. Swoimi apelami o zachowanie spokoju panie skutecznie zgasiły mój zapał. Raz na zawsze.
Pomna tych doświadczeń, bardzo się ucieszyłam na wieść o wystawie „W Muzeum wszystko wolno”. Żywiąc nadzieję, że filcowych kapci (a może i wrotek) nie zabraknie, z alibi w postaci dziecka udałam się czym prędzej do posępnego gmaszyska Muzeum Narodowego. Pierwsze rozczarowanie przeżyłam już w momencie kupowania biletów, kiedy pani w kasie delikatnie zwróciła mi uwagę, że tytuł wystawy wcale nie oddaje rzeczywistości. Następnie zerknęłyśmy do broszury o ekspozycji, do której dołączono wypisany dziecięcą rączką regulamin. Jeden z punktów głosił: „To prawdziwie cenne zabytki, więc ich NIE DOTYKAJ!”. Kolejne rozczarowania czekały nas podczas samego zwiedzania, które, cóż, dalekie było od przekraczania muzealnych tabu.
Podobało nam się bardzo, że obrazy i gabloty znajdowały się niżej niż na zwyczajnych wystawach, chociaż moja ośmioletnia córka musiała się nieco schylać, a ja w ogóle zginałam się wpół, żeby w pierwszej sali obejrzeć jeden z moich ulubionych obrazów Malczewskiego. Cóż, być może jesteśmy nietypowo wysokie. Z tego samego powodu niedostępny był dla nas labirynt Minotaura, który, aby zrealizować wizję dziecięcych kuratorów, musiałybyśmy zwiedzać na czworakach. Największe wrażenie zrobił na nas „Pokój strachów”, w którym można było odganiać złowieszcze kruki oraz oglądać liczne niepokojące kościotrupy i czaszki. Zdecydowanie hitem okazał się tu stary czarny aparat telefoniczny, ze słuchawki którego dobiegało upiorne wycie. W czwartym pokoju, poświęconym bohaterom, można było z kolei układać wielką krzyżówkę: jeśli poprawnie wpisało się odpowiedź, literki przez chwilę kolorowo migały, a potem postać wyświetlała się na ekranie. Piątą salę wypełniały niedotykalne skarby, szósta zaś poświęcona była modzie: można było wdrapać się na schodki umieszczone przy gablotach, w których znajdowały się ubrania z różnych epok, dotknąć kilku próbek materiałów i przestawić klocki, zmieniając strój namalowanych na nich postaci. I tyle.
Dzieci, które po prostu muzeum zwiedzały, nie zostały obdarzone właściwie żadną mocą sprawczą. Mogły oglądać wyniki pracy swoich rówieśników, lecz nie dano im szansy jakiejkolwiek partycypacji w kształtowaniu wystawy. | Katarzyna Kasia
Kiedy wyszłyśmy z wystawy, miła pani poprosiła nas o wypełnienie ankiety. Moja córka chciała wyrazić własną opinię, co wydawało się zresztą całkiem uzasadnione, ponieważ wystawa była przecież dla dzieci. Okazało się jednak, że w rubrykach nie uwzględniono jej grupy wiekowej. Chociaż dorysowała sobie odpowiednie pole, w jej odpowiedziach widać było lekką nutkę zawodu. Dlaczego? Okazało się, że w muzeum wcale wszystkiego nie wolno, a przede wszystkim nie wolno dzieł dotykać, przestawiać, zmieniać aranżacji, rysować, pisać po ścianie ani jeździć na łyżwach (to mój zarzut). Jako osoby kulturalne nie próbowałyśmy oczywiście jeść, pić ani wchodzić z wielkimi torbami.
Myślę, że to bardzo dobrze, iż szacowne Muzeum Narodowe zdecydowało się wreszcie na otworzenie wystawy dla dzieci, chociaż pani z kasy z całą pewnością miała rację. Podejrzewam, że jedyną grupą, która naprawdę dobrze się bawiła, było sześćdziesięcioro dziewięcioro młodych kuratorów. Wyobrażam sobie, że musieli się wspaniale czuć, kiedy wpuszczono ich do tajemniczych magazynów, aby mogli „uwolnić” stamtąd fascynujące dzieła sztuki, a potem wraz z opiekunami decydować o kształcie ekspozycji. Istotny potencjał został tu jednak zmarnowany.
Dzieci, które po prostu muzeum zwiedzały, nie zostały obdarzone właściwie żadną mocą sprawczą. Mogły oglądać wyniki pracy swoich rówieśników, lecz nie dano im szansy jakiejkolwiek partycypacji w kształtowaniu wystawy. Nie postuluję oczywiście, aby otworzyć magazyny Muzeum Narodowego dla wszystkich naszych milusińskich, ponieważ mogliby tam narobić nie lada bałaganu, ale wydaje mi się, że warto by się było zastanowić nad kolejną, bardziej interaktywną ekspozycją dla najmłodszych. Może zamiast „cennych zabytków” trzeba było wystawić mniej cenne kopie, które można byłoby za to dotykać i do woli przestawiać bez szczególnej ostrożności (również postulowanej w ulotce informacyjnej)? Tego typu wystawy cieszą się przecież na całym świecie ogromną popularnością. Z nostalgią wspominałyśmy turyńskie Muzeum Kina i nowojorskie Muzeum Żydowskie dla dzieci, w których widać, że naprawdę można się ucząc, bawić i vice versa. Nawet bez filcowych kapci.
Wystawa:
„W Muzeum wszystko wolno”, pomysłodawczyni projektu: Agnieszka Morawińska, Dyrektor Muzeum Narodowego w Warszawie, koordynacja projektu: Anna Knapek, Bożena Pysiewicz, współpraca: Marianna Otmianowska, projekt ekspozycji: Matosek / Niezgoda, Muzeum Narodowe w Warszawie, 28 lutego – 8 maja 2016.
*Ikona wpisu: materiały prasowe Muzeum Narodowego w Warszawie. Fot. B. Bajerski