Iggy Pop jest żywą legendą. Prekursor punk rocka, jeden z najbardziej charyzmatycznych i nieprzewidywalnych frontmanów, człowiek, który uczestniczył w nagraniu kilku albumów stanowiących kamienie milowe w historii rocka. O jego życiu wiele można powiedzieć, lecz na pewno nie to, że było pozbawione pasji. Jednak przy wszystkich swoich zasługach i osobistym uroku, Pop jako artysta swoje najlepsze lata ma już za sobą. Czas, kiedy premiera jego nowej płyty była wydarzeniem, które mogło wstrząsnąć posadami muzycznego świata, dawno przeminął. W ostatnich latach solową dyskografię artysty uważnie śledzili już chyba tylko najbardziej zagorzali fani. Także próbę wskrzeszenia The Stooges – zespołu, który sprzedał co prawda niewiele płyt, ale w ogromnym stopniu przyczynił się do powstania legendy wokalisty – trudno traktować jako sukces. Przed laty była to najbardziej niebezpieczna grupa rockowa na świecie. Niebezpieczna dla muzycznych konwencji, dla politycznego establishmentu, wreszcie dla samych członków, którzy nie stronili od ekscesów. Reaktywowani w nowym stuleciu The Stooges nie mogli jednak sprostać swojej własnej legendzie. Nałożyły się na to ponadto tragedie związane ze śmiercią kilku członków oryginalnego składu.

Kilka miesięcy temu pojawiła się jednak wieść o tym, że Pop nagrał nowy album, a w jego powstawaniu wspierał go jako producent Josh Homme, lider Queens of the Stone Age. To rozbudziło apetyty. Homme zapracował sobie bowiem na opinię jednego z najważniejszych muzyków rockowych średniego pokolenia. Trudno byłoby znaleźć kogoś, kto mógłby pochwalić się większymi sukcesami i jednocześnie cieszył się tak dużym szacunkiem w środowisku. Co więcej, Homme wychował się na muzyce Iggy’ego. Scena została więc idealnie zaaranżowana pod opowieść o muzycznym weteranie, który z pomocą młodszego współpracownika raz jeszcze wznosi się na wyżyny swego talentu i nagrywa wielki album. Pytanie brzmi: czy teamowi Pop-Homme udało się zbliżyć do realizacji tego wymarzonego scenariusza?

Oaza na pustyni

Kolaboracja muzyków otoczona była tajemnicą, a materiał, który znalazł się na „Post Pop Depression”, zarejestrowano głównie w studiu nagraniowym, zlokalizowanym na odludziu, w pustynnej części południowej Kalifornii. Homme, dla którego są to rodzinne strony, wcześniej nagrywał tam z m.in. Kyuss, QOTSA czy Desert Sessions. Wybór tego miejsca podyktowany był z jednej strony potrzebą pełnego skupienia na procesie twórczym, z drugiej zaś ucieczki od chałturniczego podejścia, które często towarzyszy pracy w studiu. Pop i Homme zdecydowali się też sfinansować powstanie albumu z własnej kieszeni, by uniknąć jakichkolwiek nacisków ze strony branżowych decydentów. W wywiadach obaj podkreślają również, że podjęli artystyczne ryzyko. Zamiast z góry wytyczać kierunek, w którym podążyłaby ich współpraca, woleli nieprzewidywalność i spontaniczny rozwój wypadków. Dlatego w studiu nie zjawili się z dopracowanymi w każdym szczególe piosenkami, a z pomysłami, z którymi można było swobodnie eksperymentować. Rzeczywiście, „Post Pop Depression” zaskakuje. Znakiem rozpoznawczym Iggy’ego Popa od czasów The Stooges jest surowe, agresywne rockowe granie. Jeśli jednak ktoś spodziewał się, że nowa płyta przyniesie powrót do starej i sprawdzonej metody, srodze się rozczaruje.

Niemieckie dni i glam

„Post Pop Depression” to bowiem album od strony muzycznej zaskakująco łagodny. Owszem, mamy tutaj rockowe gitary i sekcję rytmiczną, ale nie atakują one słuchacza z furiacką intensywnością, nie tłamszą innych instrumentów, czasem nawet ustępują im pola. Dominują średnie i wolne tempa, a Josh Homme jako producent wyraźnie położył nacisk na melodię. Także Iggy w większości utworów operuje swoim głosem w znacznie łagodniejszy sposób, niż miał do tej pory w zwyczaju. Zapewne dlatego „Post Pop Depression” porównuje się często do płyt z berlińskiego okresu w karierze wokalisty. Albumy takie jak „The Idiot” i „Lust for Life” należą bowiem do jego najbardziej introspektywnych, najbliższych art rocka dokonań. Wyraźne piętno odcisnął na nich David Bowie, mentor i przyjaciel Iggy’ego. Na nowym krążku rzeczywiście odnaleźć można nawiązania do tamtego okresu. Nie przez przypadek jeden z utworów zatytułowany jest „German Days”, a rytmika „In the Lobby” przypomina mechaniczny puls nagrań z „The Idiot”.

Brzmienie „Post Pop Depression” wydaje się jednak więcej zawdzięczać glam rockowi, który był u szczytu popularności w latach 70. Homme jako producent wykonał kawał dobrej roboty, żeby nadać muzyce z nowego krążka sznyt tamtej estetyki bez popadania w nostalgiczny fetyszyzm. Przy uważnym odsłuchu można dostrzec, jak wiele troski poświęcono tutaj każdemu szczegółowi brzmienia. Nie brakuje też ciekawych i odważnych pomysłów aranżacyjnych. Weźmy chociażby „Sunday”. Początek jest niemalże dyskotekowy, w dalszej części utwór rozwija się w jedną z najbardziej melodyjnych piosenek w zestawie, by w finale zaskoczyć podniosłą partią, w której główna rola przypada instrumentom smyczkowym i sekcji dętej.

Homme nie zadowolił się zresztą jedynie zasiadaniem w fotelu producenta. Pojawia się na płycie także jako multiinstrumentalista, wspierany przez Deana Fertitę, znanego m.in. z QOTSA, i Matta Heldersa, perkusistę Arctic Monkeys. To muzycy znający swój kunszt, i trudno mieć zastrzeżenia do ich gry. Co w takim razie szwankuje na „Post Pop Depression”?

Jak daleko stąd, jak blisko

Po pierwsze, nie wszystkie kompozycje się bronią. Nawiązujący do muzyki rodem ze spaghetti westernów „Vulture” jest kiepskim muzycznym żartem, który zupełnie nie pasuje do innych utworów w zestawie. „Chocolate Drops” ma przyjemną melodię, która jednak niebezpiecznie flirtuje z sentymentalnym banałem. To samo można powiedzieć o pierwszej części „Paraguay”. Jak na album, na którym znalazło się tylko dziewięć piosenek, to już całkiem sporo.

Po drugie, wokal Iggy’ego. W wywiadach podkreśla on, że nagrywając nowy album nie chciał już krzyczeć, a po prostu śpiewać. Tyle tylko, że melodyjny śpiew nigdy nie był jego najmocniejszą stroną. Tajemnica sukcesu Popa jako wokalisty leży w charakterystycznej barwie i charyzmie emanującej z jego barytonu. Z wiekiem głos ten stał się dojrzalszy i głębszy. Pop lepiej opanował też technikę śpiewania, szczególnie jeśli porównywać ją z latami The Stooges. Ale teraz, gdy ma prawie 70 lat, dawna żarliwość i siła ekspresji jego głosu przygasła, za to ograniczenia wokalne stały się bardziej słyszalne i dotkliwe. Na „Post Pop Depression” Iggy śpiewa, nuci, recytuje i, pomimo zauważalnych braków, wciąż ma to w sobie pewien niezdarny urok. Ale zdarzają się też momenty, szczególnie gdy próbuje on wykorzystać wyższe rejestry swojego głosu, które lepiej pominąć milczeniem.

Wreszcie, zawartość tekstowa tego albumu. Domeną Popa nigdy nie była subtelność, lecz prostota i bezpośredniość. Także na „Post Pop Depression” potrafi znaleźć celną frazę i odmalować w kilku słowach sugestywną scenę. Dobrym przykładem jest otwierający płytę „Break Into Your Heart”, który uchodzić mógłby za wyznanie miłosne, gdyby nie zaborczy wydźwięk pojawiających się w nim metafor i przemycana w nich zakamuflowana groźba. Tytuł innego utworu – „American Valhalla” – sugeruje połączenie wywodzącej się z nordyckiej mitologii wizji raju dla wojowników z opowieścią o kondycji amerykańskiego społeczeństwa. Na szczęście Pop unika jednak pretensjonalności związanej ze zbyt dosłownym eksplorowaniem tych tropów. W rezultacie otrzymujemy jeden z najbardziej zapadających w pamięć fragmentów płyty, szczególnie gdy na koniec narrator deklaruje ze śmiertelną powagą: „I’ve nothing, but my name”. Problem w tym, że na „Post Pop Depression” regularnie pojawiają się też momenty znacznie słabsze, naszpikowane banalnie prostymi rymami. Najbardziej boli jednak odkrycie, że jak na artystę stojącego u kresu kariery trwającej kilka dekad, nie ma on wiele do powiedzenia.

Bohaterowie są zmęczeni

Najbardziej jest to widoczne w gniewnej tyradzie, którą Pop wygłasza w zamykającym „Paraguay”. Na cel bierze w niej współczesną obsesję na punkcie technologii, nieustanny informacyjny szum i kult sukcesu maskujący strach ludzi Zachodu. Pop ma tego dość i najchętniej zaszyłby się gdzieś z dala od chylącego się ku upadkowi świata. Chciałoby się mu przyklasnąć, ponieważ dotyka on tutaj realnych problemów. Co więcej, ta przerysowana diatryba ze swoją wizją ziemskiego raju à la Iggy Pop jest autentycznie zabawna, jednak ma w sobie też coś ze zbyt dobrze znanych narzekań ludzi w podeszłym wieku, którzy nie czując się rozumiani i docenieni, z pogardą odnoszą się do świata.

Podobnie ambiwalentny jest mój stosunek do całej płyty. Nie mam wątpliwości, że powstał album naprawdę dobry, którego słucha się z dużą przyjemności, zapewne najlepszy w dyskografii Iggy’ego Popa od lat, lecz jeśli rzeczywiście jest to jego łabędzi śpiew, chciałoby się czegoś więcej. Być może czas będzie działać na korzyść „Post Pop Depression” i ostatecznie płyta ta zajmie miejsce obok największych dokonań artysty. Nie jestem jednak co do tego przekonany.

 

Album:

Iggy Pop ‎– „Post Pop Depression”

Loma Vista, Rekords Rekords, 2016.

pop okładka