Adrian Stachowski: Dla kogo napisał pan tę książkę?
Jacek Hugo-Bader: Kilka lat temu opowiadałem o moich planach napisania „Skuchy” koledze. I on powiedział: „Kurde, Jacek, przecież nikt tego nie kupi. Kogo to obchodzi? Ty już masz swój target, swój elektorat…”.
Młode kobiety.
Oczywiście! Ja to wiem. Młode kobiety, ale nie siksy. Takie koło trzydziestki. „…i on ci tego nie kupi” – mówił kolega. Ja wiem, że zdradzam trochę ten mój elektorat, ale miałem taką potrzebę. Chciałem tę książkę napisać. Zrobić portret pokolenia. Od początku wiedziałem, co chcę zrobić i jak to będzie wyglądało. Wiedziałem, że nikt wcześniej nie próbował tego zrobić i że ja to zrobię. Myślałem, że trzeba ich po prostu uwiecznić. Czułem, że to mój obowiązek. Nikt nie zaprzeczy, że piszę o ważnym pokoleniu.
Na przestrzeni lat napisał pan wiele wersji tego reportażu, jedną z nich nawet pan zjadł, to znaczy podarł, pomagając sobie zębami. Ale jednak w międzyczasie ktoś pana ubiegł, i to córka jednego z głównych bohaterów „Skuchy”, Krystyna Zalewska, która kilka lat temu wydała książkę „Będzie strajk” o tych samych ludziach.
No wiem… Ale nie uważam, by mnie ubiegła. Ona napisała rzecz historyczną, wyłącznie o tamtych czasach. Zakończyła ją w 1989 r. Dla mnie dopiero wtedy ta historia się rozpoczyna. Ale ja też musiałem się cofnąć, by pokazać wybory moich bohaterów, pokazać skąd przyszli. Dlatego ja też zacząłem grzebać w tej wojnie polsko-jaruzelskiej, aż zrozumiałem, że muszę się cofnąć w nieskończoność, do samego początku, opisać dzieciństwo moich bohaterów.
No i wyszło, że miała być książka o współczesności, a połowa…
…jest o czymś innym. No i co? Nie ma co się przywiązywać do pomysłów, przecież nie bierzemy z nimi ślubu. Ale główny ciężar jest nadal na to, co było „po”. Pytałem moich bohaterów przede wszystkim o to, jak urządzili sobie życie w Polsce, którą se sami wywalczyli. To, co wcześniej, to tylko rozbieg. Dla mnie niezbędny.
Jak znalazł się pan w podziemiu? Szukałem pana w relacjach, które zebrała Krystyna Zalewska. I nic.
Bo Firma kręciła się wokół jej twórców. Ja dokooptowałem jako szeregowy wyrobnik…
W książce też pan nie pisze za dużo o sobie.
Bo ja tego nie lubię. I uważam, że to jest słabe, kiedy reporter pisze o sobie, kiedy to nie jest konieczne.
Są czytelnicy, którzy postrzegają pana inaczej: że pan właśnie pisze o sobie za dużo, że pana tematy są pretekstem do pisania o sobie.
A pan jak uważa, dużo piszę o sobie?
Na przykład w książce o Broad Peaku – tak.
Na tamtą wyprawę pojechało siedem osób i ja byłem jedną z nich. No to na miłość boską, jak tego uniknąć? Jak zrobić inaczej? I niech się pan zdecyduje, bo przed chwilką pan mówił, że wcale nie piszę o sobie dużo.
No to proszę o opowieść. Jak pan trafił do Międzyzakładowego Komitetu Koordynacyjnego „Solidarność”?
Kumplowałem się z Andrzejem „Rudobrodym” (świętej pamięci, bo zmarł 1 marca). Psy razem wyprowadzaliśmy, znaliśmy się z psiego pola na Bielanach, nasze pieski się uwielbiały. To był biedny, samotny chłopak, przychodził do nas na święta. No i któregoś razu powiedział: „Będzie robota. Jest powielacz, drukujemy”. Drukowaliśmy u niego w chałupie „Tygodnik Mazowsze”. Od razu poważna sprawa. Powielacz przywiózł Fred, o którego na pewno pan zapyta. Spodziewam się.
Fred to szef transportu w MKK. Nie chciał z panem rozmawiać do książki. Wyszedł z premiery „Skuchy”.
Biedny, samotny, nieszczęśliwy człowiek. Tak wyglądał. Kino pełne ludzi i on sam. Porzucony, pojedynczy, zbuntowany. Pragnący coś wykrzyczeć.
Jak ta Firma pana wciągnęła?
To nie było brawurowe. To była dosyć nudna, mało efektowna, na pewno nie efekciarska robota. Myślało się o przełomie, czekało się na zbrojne podziemie, żeby ludzie chwycili za broń, może wtedy coś by się wreszcie działo… Wcale nie było w tym tak dużo adrenaliny, jak się to dzisiaj często przedstawia. Byłem po prostu pracownikiem. Z poczucia obowiązku, no – powiedzmy – patriotycznego.
Był pan wtedy nauczycielem.
Pedagogiem szkolnym od trudnych przypadków. Wymarzona praca, chociaż za psie pieniądze. Długie wakacje, więc było dużo czasu na knucie. Ceniłem to w mojej pracy w oświacie. Ale to całe podziemie naprawdę było mało ciekawe. Może na początku, przez pierwsze miesiące, kiedy MKK powstawało… Może to było brawurowe. Ale później już było tylko trwanie. Mnóstwo ludzi odpadało.
Bo się znudziło?
Tak! Już nie mieli ochoty. Bo nudna była ta konspira, nie za wiele się działo. To był ten okres, kiedy ubecja nas policzyła. Kiszczak chciał wiedzieć, ile osób liczy podziemie, ta realna opozycja.
Czternaście tysięcy.
Musieli pękać ze śmiechu. Ubowców było dwa razy więcej! Ale ja nigdy nie miałem z nimi do czynienia. Nigdy nie wpadłem, tak samo nikt z mojego otoczenia.
A Michał Boni? Zastraszony podpisał deklarację współpracy. Przyznał się dopiero niedawno, w 2007 r.
No tak, ale myśmy o tym nie wiedzieli, nie powiedział nam. Nie było jednak żadnego zagrożenia, bo nie donosił. Oni nawet nie wiedzieli, na kogo trafili. Nie wiedzieli, że jest liderem MKK. Gdyby wiedzieli, to daliby mu czadu. Musiałby śpiewać albo poszedłby siedzieć. Nie miałem poczucia grozy, chociaż wiedziałem, że ona gdzieś jest.
Przez całe lata myślałem, że nie po to mamy wolną Polskę, żeby teraz kolegom z opozycji posady załatwiać, jakieś kumoterstwo uprawiać, wyciągać kogoś za uszy. Teraz już tak nie myślę, że każdy troszczy się o siebie, i sprawiła to ta książką. Powinniśmy byli sobie pomóc. | Jacek Hugo-Bader
Za to dużo jest pijaństwa w tej pana książce.
W Polsce zawsze się dużo piło. Jak pan przeczyta książki o TAMTEJ wojnie, i TAMTEJ konspiracji z czasów okupacji – może poza tymi o Zośce i Parasolu, bo to harcerze – to tam też się sporo piło.
Ja do czegoś zmierzam. Przypomniała mi się Hanna Krall, która opisała, jak jeden z przywódców powstania w getcie, Mordechaj Anielewicz, malował skrzela nieświeżym rybom, które sprzedawał potem na targu. Po publikacji „Zdążyć przed panem Bogiem” zrobił się raban, że tak nie należy pisać o bohaterach.
Mnie też tak mówią. Ale to nie jest moja wina, że ludzie mają takie losy. Pewnie, mógłbym upiększać te życiorysy, chociaż niektórych pewnie się nie da, na przykład takiego Janka Mojki. Jak mógłbym go upiększyć? To był mój pierwszy bohater. Przyszedł na moje spotkanie autorskie z plikiem dokumentów i pismem do prezydenta. Kiedy rozmawialiśmy, on mówił wyłącznie o swojej sprawie rozwodowej. Nie miał innego tematu. Dla niego tylko to było ważne, święte i rewelacyjne. „Stary, taka afera! Tu masz dopiero reportaż” – mówił. To był facet opętany walką. Wymyślił sobie nową wojnę.
Z sądami i byłą żoną.
Nie on jeden z tej mojej grupy bohaterów zmienił jedną wojnę na drugą. Tak myślę. Te nowe wojny mogą być destrukcyjne, albo dobre, jeżeli mogą rzeczywiście coś wywalczyć, coś dobrego załatwić.
Chyba pan Tomasz Dangel poszedł na taką wojnę. Członek prezydium MKK, po 1989 r. założył hospicjum dla dzieci. Poszedł na wojnę ze śmiercią.
To jedna z najpiękniejszych postaci, najpiękniejszych ludzi, jakich poznałem w życiu.
Przyniosłem na naszą rozmowę list od jednego z bohaterów. Przeczytam go panu w odpowiednim momencie. Jeszcze nie teraz.
Przeczytałem kilka wydań tygodnika „Wola”, gazety, którą rozwoził pan jako kolporter. Pan wie, że ta „Wola” to nic ciekawego.
Wiem! Ale wtedy czytało się ją z wypiekami na twarzach. Nie jest łatwo pisać wstrząsające teksty o sytuacji w zakładzie produkcji pomp wysokoprężnych. Do tego mając do dyspozycji jedną kartkę papieru. Ale trzeba było to robić.
A wy nastawialiście karku za tę gazetkę. Sążniste elaboraty ideowe, relacje z życia organizacji, kto kogo zastąpił na stanowisku… Jak w piosence Przemysława Gintrowskiego: „Drukujemy ulotki o tym, że żyjemy”.
Tak. Kiszczak musiał pękać ze śmiechu, jak to czytał. „Solidarność żyje!”. No i co z tego? To taki powód do chluby? Czysta groteska. No co zrobić, taką prowadziliśmy wojnę. Wojny się nie wybiera. Dokonaliśmy tylko jednego wyboru – że nasza walka nie była zbrojna. I Bogu dzięki, chwała za to naszym przywódcom.
Pisze pan w prologu „Skuchy”, że niektórzy z bohaterów pana książki zmarnowali życie. Którzy to?
A takiego wała, jak panu odpowiem na to pytanie. Niech sobie czytelnicy odpowiadają. Ja to mam w swojej głowie, że któryś może zmarnował to życie. Reporter nie ma prawa sadzać człowieka i mówić: ten obywatel, Hieronim Piprztycki, zmarnował swoje życie.
Ale pan to robi, tylko się zatrzymuje w pół słowa.
Tak, oczywiście. Ale ja panu tego nie powiem, nie mam prawa czyjegoś życia, konkretnie, personalnie, nazwać zmarnowanym.
Jeżeli ktoś w tej komunie miał piękne życie, to my. Robiliśmy coś ważnego. Jestem bardzo dumny, że jestem jednym z tych czternastu tysięcy podziemnych opozycjonistów. Wobec niektórych III RP w ogóle się nie spisała. I ja mam w tym swój udział, i pan jako młodziutki dziennikarz, i moja gazeta. | Jacek Hugo-Bader
Podskórny przekaz – i chyba nawet można powiedzieć teza – „Skuchy” są takie, że życiorysy pana bohaterów po 1989 r. nie potoczyły się tak, jak powinny. No to jak powinny były się potoczyć?
Teza?! Powinienem za tę tezę natychmiast wydrapać tu panu oczy. Co to znaczy, że „życiorysy potoczyły się nie tak jak powinny”?! A jak powinny? To ja się pytam. Czepiać się za życiorysy to pan może, ale tylko autora telenoweli. Nie reportera, na litość Boską. Człowiek ma takie życie, jakie ma, i nie jest rolą reportera wystawianie cenzurki, co ono jest warte.
Teraz myślę jednak, że powinniśmy się zatroszczyć o kolegów, którym się nie powiodło. Przez całe lata myślałem, że nie po to mamy wolną Polskę, żeby teraz kolegom z opozycji posady załatwiać, jakieś kumoterstwo uprawiać, wyciągać kogoś za uszy. Te czasy się skończyły, teraz wszyscy mamy równe szanse, także oni – tak wtedy myślałem. Niech, tak jak wszyscy, budują swoje życie. My wszyscy – budujmy. No i jednym się udało, a drugim nie. Jak to w życiu. Jedni byli i są szczęśliwi, inni nie. Jedni co noc zasypiają z radością w sercu, inni woleliby nie obudzić się rano. Teraz już tak nie myślę, że każdy troszczy się o siebie, i sprawiła to ta książką. Powinniśmy byli sobie pomóc. Maciej Zalewski, jeden z moich bohaterów, mówi, że w wielkich rachunkach Polsce wyszło na plus, ale Freda i jemu podobnych spotkało odrzucenie, nieszczęście i zgroza. I chuj – staram się cytować Maćka – który w stanie wojennym wywalał Freda z roboty, za Solidarność przecież, a w wolnej Polsce sprywatyzował taksówki, w których tamten jeździł. Teraz, kiedy panu o tym mówię, jest to dla mnie nie do pomyślenia. To skrajna niesprawiedliwość. No i dlaczego o to nie zadbaliśmy? Może pan mi powie.
Przecież przed chwilą już pan powiedział.
No tak… Bo wydawało się nam, że w wolnym kraju każdy ma takie same szanse. Ale to bujda na resorach, bo Fred nie miał szansy sprywatyzować swoich taksówek, korporacji, w której jeździł. A tamten nygus jakoś miał. Maciek mówił mi: byście wzięli tego biednego, nieszczęśliwego Freda na szyldwacha do pałacu prezydenta albo na szofera do Urzędu Rady Ministrów, to byłby najwierniejszy żołnierz III RP. Ale on nie umiał się doprosić, albo nikt o tym nie pomyślał, albo się bał. Bo jak wezmą go pisiarze, to platfusy podniosą raban, że kolesiostwo, a jak przytulą go platfusy, to pisiarze rozpoczną krzyk. O to samo rzecz jasna…
Panie Adrianie, jak on wychodził z premiery „Skuchy”, to dla mnie to była, kurwa, najsmutniejsza rzecz, jaką w życiu widziałem. Ta jego straszna samotność, on był sam, jeden! Ten mój Fred miał odwagę wstać przy pełnej sali i powiedzieć, że się sprzeciwia, że on się nie zgadza. Widziałem go wcześniej siedzącego w połowie sali i wiedziałem, że nie wytrzyma w tym swoim siedzeniu. Wstał i poprosił o książkę.
Najpierw powiedział, że jest po udarze, źle się czuje i musi iść. A potem, panie Jacku, publika go wyśmiała.
Wiem, przecież słyszałem. Powiedziałem mu: „Fred, ale ty nie przeczytałeś książki, jak mamy o niej gadać?”. On na to, że fakt, nie przeczytał. Dla ludzi to było śmieszne. Ale to był gorzki, nerwowy śmiech, krótki i urwany, który jest obroną w kłopotliwej sytuacji. Da pan wiarę, że potem wiele osób mnie pytało, czy to aby nie była inscenizacja? Jakaś opowieść o pęknięciu, które nastąpiło w naszym kraju? Niech mi pan powie: co by szkodziło, gdyby naszego prezydenta nie woził jakiś były ubek, tylko Fredek, taksówkarz?!
Żaden prezydent nigdy o nim nie słyszał.
A powinien. Wałęsa powinien się o to zatroszczyć. Albo Kaczyński, Komorowski… A jak byłbym Kwaśniewskim, to tym bardziej bym to zrobił – w ramach zasypywania dołów, podziałów. Ale on przypinał ordery byłym funkcjonariuszom SB. Niby tym, którzy przeszli weryfikację i służyli w UOP, ale Order Odrodzenia Polski dla kogoś takiego to jednak przesada. Ich praca w służbach wolnej Polski powinna być wspaniałomyślnym prawem udzielonym przez Rzeczpospolitą do odbycia pokuty.
Przy „Skusze” sporo mówi pan o ubekach, ludziach z tej drugiej Firmy – bo oni też tak mówili na swoją organizację. Zapowiada pan tekst o nich pod tytułem „Rewers”. Mówi pan o ich orderach, które dostali w III RP i o wysokich emeryturach ze zdziwieniem. Przecież wszyscy to wiedzą.
Ja też. Nie chciałem się tym zajmować, nie myślałem o tym. Zwisają mi te orderowe sprawy.
Teraz już nie zwisają.
Bo zobaczyłem ludzi, którym to nie zwisa, którym by to kawał życia załatwiło. Order jest ważny? Tak, jest ważny. Fredek nie dostał, Rudy nie dostał i nie dostanie, bo nie żyje, Rysiek Satel nie dostał, Piotrek Stańczak nie dostał, Gruby Marek nie dostał. Jezusie Nazareński, co się wyprawia?!
Czyli Jacek Hugo-Bader – krytyk transformacji ustrojowej.
Nie. Jaki krytyk? Niech się pan odczepi. Powiedziałem tylko, że kiedy zabrałem się za ten temat, dostrzegłem to w sposób wyraźny. Że ludzie, którzy na to zasłużyli, nie zostali wynagrodzeni. Uhonorowani. Uderzyło mnie to. Nie przyszło mi to do głowy, że dla bardzo wielu ludzi to byłoby ważne. Dlaczego? Może dlatego, że życie ich nie nagrodziło. Nie pieściło ich za bardzo. Tak jak pieściło mnie i innych. Więc ja orderów nie potrzebuję zupełnie [1].
Podejrzewam, że wielu powiedziałoby teraz panu, że formacja ideowa, z której się pan wywodzi, ta, której głosem była „Gazeta Wyborcza”, przyczyniła się do tego, że pana bohaterowie nie zaznali sprawiedliwości.
Dokładnie tak samo jak wszystkie inne formacje w tym kraju. Nie zatroszczyliśmy się o towarzyszy niedoli. A gdzie tam – doli! Odnieśliśmy przecież wielki sukces. Jeżeli ktoś w tej komunie miał piękne życie, to my. Robiliśmy coś ważnego. Jestem bardzo dumny, że jestem jednym z tych czternastu tysięcy podziemnych opozycjonistów. Wobec niektórych III RP w ogóle się nie spisała. I ja mam w tym swój udział, i pan jako młodziutki dziennikarz, i moja gazeta, dziennik „Rzeczpospolita”, „Nasz Dziennik”, „Do Rzeczy”, „Tygodnik Powszechny”, całe Polskie Radio, TVP…
Uwielbiam moich bohaterów i nigdy nie będę się na nich skarżył, daję im prawo do ludzkiego lęku, do zmiany zdania i wycofania z pomysłu. Uprawiam swój niezwykły, fascynujący zawód dzięki odwadze tych nietuzinkowych ludzi. To jest wielka rzecz. | Jacek Hugo-Bader
„Skucha” ma głównych bohaterów: Macieja Zalewskiego, Michała Boniego, Ewę Choromańską, Ewę Hołuszko, nawet Freda. Ale są też tacy, których zamknął pan w kilku zdaniach, w jednym akapicie. Byli mniej ciekawi?
To zwykła reporterska robota. Każdy reporter musi dokonać wyboru bohaterów. Nie mogłem rozdymać tej książki w nieskończoność.
Ale teraz garstka bohaterów mówi za wszystkich. Nawet za tych, co wiodą zwykłe życie i nie powiedzieliby panu, że ich życie to skucha.
To nieuniknione w pracy reportera. Ale napisałem, choćby króciutko, absolutnie o wszystkich, których znałem. Nikogo nie pominąłem. W kilku przypadkach starałem się wybrać detal, który najlepiej opowiada ich historię. Pisząc na przykład o świętej pamięci Stasiu Karasińskim, wiecznie zbuntowanym, napisałem, że umarł zupełnie inaczej niż żył – spokojnie. Chciałem dać szczegół, który dobrze opowie tę postać.
Często porównuje pan bohaterów „Skuchy” do psów. Dlaczego?
W pewnym momencie przyszło mi to do głowy. Zacząłem od Michała Boniego. Metafora przyszła mi sama: że był wszędobylski, narwany, w ciągłym ruchu, jak pies rasy beagle. Ewka Galster, wyrywna jak doberman. Wpadłem jeszcze na kilka innych – ale nigdy na siłę. Nie każdy bohater jest jakimś seterem, czy jamniorem.
I jeszcze ten rozdział o psich kupach w samym środku historii o aktualnym życiu byłych opozycjonistów. Przez trzy strony oblicza pan, ile psich kup pojawia się na trawnikach w Warszawie, Polsce, Europie. Taki gówniany felieton w samym środku rozdzierających serce historii. Po co?
Dla żartu? Ta książka jest tak bolesna, poważna, że czasem łapę by chciał sobie człowiek odgryźć albo pójść na kielicha – tak mi ludzie piszą w e-mailach – więc dlaczego nie zrobić czegoś, żeby dać chwilę oddechu? Bardzo lubię zresztą mieszanie gatunków, a rozdział o kupach jest ze świata absurdu. Wiedział pan wcześniej, że w Warszawie miejskie pieski walą każdego dnia pięć ton kup? To jest fakt – dla reportera święta rzecz.
Teraz jest dobry moment na list, który przysyła mi mój bohater. Niech pan posłucha. „Jacku, czy tego chcesz, czy nie, jesteśmy w twojej książce postaciami z jednej strony groteskowymi, a z drugiej tragicznymi. Czy Kolumbowie rocznik ‘20 nie byli groteskowi i tragiczni, rzucając się bez broni na Niemców 1 sierpnia ‘44 roku? Czy my, Kolumbowie, rocznik ‘50, nie byliśmy groteskowi, rozrzucając ulotki z napisem «Solidarność żyje»? Czy Kiszczaka nasza działalność nie śmieszyła? Czy transseksualizm nie jest tragiczny i groteskowy? (Ewa Hołuszko, jedna z bohaterek „Skuchy”, przeszła operację korekcji płci – przyp. autora). Czy alkoholizm nie jest tragiczny i groteskowy? Czy starość nie jest tragiczna i groteskowa? Czy porównywanie nas do psów nie jest groteskowe? Groteska to szczególny rodzaj humoru polegający na przejaskrawianiu świata przedstawionego i zestawianiu kontrastów. Źródłosłów – grota. A my przecież z podziemia, z którego nas wyciągasz na światło dzienne. Nasza skucha, przegrana, też jest groteskowa”.
Bardzo mądry ten mój bohater.
Wołam teraz do was wszystkich młodziaków z trzeciego, czy już z czwartego pokolenia reprezentującego wielką szkołę polskiego reportażu: pucujcie się! Dlaczego omijacie to, co może dużo kosztować? Co boli? | Jacek Hugo-Bader
Dwa lata temu ukazał się pana reportaż o jednym z bohaterów „Skuchy”. Z sesją zdjęciową, bohater w całej okazałości. A w książce – zmienione imię i nazwisko, zmieniony pseudonim. Co się stało?
Zmienił po prostu zdanie I nie chciał występować pod nazwiskiem. Musiałem go zanonimizować. Ma więc inne imię, nazwisko i zamaskowałem miasto. Nie chciał być w książce, to nie będzie. Jest jednak zbyt ważny, bym mógł z niego zrezygnować. Nie chciałem tego zrobić, dla dobra portretu.
To samo mówił mi pan kiedyś o Ewie Hołuszko, której nie podobał się pana tekst o niej opublikowany 7 lat temu.
Ewa jest twórcą tej Firmy. Bez niej nie wolno opowiedzieć tej historii.
To prawda, że Michał Boni wstrzymał publikację książki?
Nie powiem tego panu. To tajemnica wydawnicza. Ale prawdą jest, że książka była wstrzymana. Wisiała na włosku. Ale nigdy panu nie powiem, kto to był. Uwielbiam moich bohaterów i nigdy nie będę się na nich skarżył, daję im prawo do ludzkiego lęku, do zmiany zdania i wycofania z pomysłu. Uprawiam swój niezwykły, fascynujący zawód dzięki odwadze tych nietuzinkowych ludzi. To jest wielka rzecz. Nie wiem, skąd oni biorą odwagę, by opowiadać mi swoje życie, opowiadać takie rzeczy, historie, tajemnice. Ja bym się na to nie zdobył.
Jest Fred, który przerywa panu uroczystą premierę książki. Jest kolejny bohater, któremu musi pan nadać wymyśloną tożsamość, by umieścić go w książce. Są osoby, które wstrzymują panu publikację książki. Mamy bohaterów, którzy wycofują panu zgodę na wykorzystywanie swoich wizerunków w filmie o wyprawie na Broad Peak, temacie pana ostatniej książki. Mamy bohaterkę, Ewę Hołuszko, która obraża się na pana za formę tekstu. Chyba tylko w pana przypadku takie rzeczy dzieją się tak często na oczach czytelników. Dlaczego?
A pan ma jakieś wytłumaczenie? A nie przyszło może panu do głowy, że to są kurewsko trudne tematy? Tak bolesne, że serce wybucha jak mina przeciwczołgowa, do której ja muszę się dotknąć. Jakoś nikt poza mną się za te tematy nie wziął, nikt poza mną na Broad Peak nie ruszył, nie szarpnął się na reporterski portret pokolenia, które wywalczyło tę Polskę i włada nią od 27 lat. Jesteś młodym dziennikarzem, młodym wilczkiem, drapieżnikiem. Wołam teraz do was wszystkich młodziaków z trzeciego, czy już z czwartego pokolenia reprezentującego wielką szkołę polskiego reportażu: pucujcie się! Dlaczego omijacie to, co może dużo kosztować? Co boli? Co ryzykowne, za co was mogą zajebać?!
Zmienioną tożsamość ma połowa bohaterów wszystkich reportaży – cóż to za księżycowy zarzut! On zresztą sam się do mnie zgłosił żebym o nim napisał, podobnie Ewa Hołuszko. Jak myślisz, dlaczego? Dlaczego nie przyszli do kogoś innego? A nie przyszło ci do głowy, że czasami ludzie chcą być wyciągnięci z cienia? Dopiero później orientują się, na czym to polega. Dostrzegają, jak wyglądają w pełnym świetle. Może tchórzą? Żeby była jasność – mają do tego prawo. Ja rozumiem bohaterów, którzy wstrzymują mi książkę. Czy ja się panu na kogoś poskarżyłem? Nie może pan napisać, że się skarżę.
A mają prawo ją skasować? Co by pan zrobił?
Poszedłbym na most i skoczył do rzeki, ale bym się nie skarżył. Pracowałem nad „Skuchą” 22 lata.
A może książki, których bohaterowie nie godzą się na ich publikację, nie powinny się ukazywać?
Bohaterowie mogą nie zgodzić się na rozmowę. Bo to jest wolny kraj. Nie mogą za to powiedzieć, że książka nie może się ukazać. Bo to jest wolny kraj. Kraj, w którym nie mogły ukazywać się pewne książki, my sami obaliliśmy. Musieliśmy więc usiąść nad „Skuchą” i jakoś się dogadać, co zresztą zrobiliśmy.
Jestem proktologiem. Wykonuję ważną społecznie pracę, grzebię w dupach, w mózgach, w sercach, ale nie pozwolę mówić, że „mam predylekcję” do taplania się w brudach. Bo życie moich bohaterów to nie są brudy. | Jacek Hugo-Bader
Ewa Choromańska domagała się, by pan o niej napisał.
A ja jej powiedziałem: „Ewka, to może boleć”. A ona: „I tak boli”. I posunęła jedną z najbardziej wstrząsających opowieści. Będę jej za to dozgonnie wdzięczny. Bo to było prawdziwe, ludzkie, rozedrgane, mięso po prostu reporterskie, o którym marzy każdy, który uprawia ten zawód. A określenie „mięso reporterskie” nie ja wymyśliłem rzecz jasna, funkcjonuje w wielkiej polskiej szkole tego gatunku co najmniej od stu lat.
Zatem jest mięso. Bolesna opowieść, krzyk rozpaczy, pijacki bełkot bohatera i reportera, którym ten bohater czasami chce coś koniecznie komuś zakomunikować, coś wywrzeszczeć, trafić z czymś… Bo nie może inaczej. Ma jakiś ból w sercu, który musi wykrzyczeć. On po prostu załatwia jakaś sprawę
Jaką?
Chce na przykład powiedzieć coś swojej bliskiej, ważnej osobie. Albo dopierdolić komuś.
I pan się na to godzi?
Jestem reporterem, więc potrzebuję opowieści. Ja chcę opowieść, a bohater ma coś do załatwienia w życiu. Cieszę się niewypowiedzianie, że udało mi się z Ewką porozmawiać tak głęboko, tym bardziej, że ona przecież jest z tak zwanego ludu smoleńskiego, z flagami Polski i PiS-u w obu rękach chodzi na miesięcznice pod pałac prezydencki. A jednak udało nam się porozmawiać, w przyjaźni, pogodnie. Jest w tym nadzieja.
Ktoś tam napisał, że lubię się taplać w brudach.
Andrzej Horubała, recenzent z „Do Rzeczy”.
No też mądrość, powiedzieć tak reporterowi! Albo śmieciarzowi. Przecież obaj mają taki zawód. Proktolog, a więc lekarz – podobnie i przedsiębiorca pogrzebowy, rzeźnik, szambelan co wyciąga gówna z dołu – oni wszyscy mają taką robotę. Jestem proktologiem. Wykonuję ważną społecznie pracę, grzebię w dupach, w mózgach, w sercach, ale nie pozwolę mówić, że „mam predylekcję” do taplania się w brudach. Bo życie moich bohaterów to nie są brudy. Co ty masz za serce, że tak mówisz? I masz się za dziennikarza, chrześcijanina, człowieka?
Czuję, że znowu dostanę po łbie. Co pan sądzi o tych brudach?
Wydaje mi się, że pan jest reporterem, który dąży do maksymalnej prawdy, maksymalnego obnażenia.
A do czego mam dążyć? Do częściowej prawdy i ułamkowego obnażenia?
„Nie ma powodu, aby dobrze opowiedziana historia przypominała rzeczywistość. To rzeczywistość z całych sił stara się przypominać dobrze opowiedzianą historię”. To motto „Skuchy”.
Fantastyczne, nie?
W książce reportera brzmi jak…
Prowokacja? Przez przekorę sobie tak napisałem. Przecież dobrze wiem, że rzeczywistość jest najważniejsza.
* Wywiad autoryzowany.
Przypis:
[1] Dopiero po wywiadzie zorientowałem się, że Jacek Hugo-Bader został odznaczony. W 2014 r. razem z 40 innymi dziennikarzami „Gazety Wyborczej” otrzymał Order Odrodzenia Polski od prezydenta Bronisława Komorowskiego.
Książka:
Jacek Hugo-Bader, „Skucha”, Agora, wyd. Czarne, Warszawa–Wołowiec 2016.