Międzynarodowy Konkurs Wokalny im. Stanisława Moniuszki jest najważniejszym polskim konkursem wokalnym i jednym z trzech najważniejszych konkursów muzycznych w kraju, obok Międzynarodowego Konkursu Pianistycznego im. Fryderyka Chopina i Międzynarodowego Konkursu Skrzypcowego im. Henryka Wieniawskiego. Oba konkursy instrumentalne odbywają się w cyklu pięcioletnim i cieszą się dużą światową renomą. Konkurs Moniuszkowski organizowany jest co trzy lata, więc choć jest o wiele młodszy od pozostałych, ma również spore możliwości, by promować twórczość Stanisława Moniuszki i polską literaturę wokalną, na czym szczególnie zależało jego twórczyni, Marii Fołtyn. Z międzynarodowością konkursu jest jednak specyficznie. Około połowa zakwalifikowanych to Polacy, a kolejna jedna czwarta to przedstawiciele innych narodów słowiańskich (w niemal połowie Ukraińcy). Wychodzi wyraźnie środkowo-wschodnioeuropejsko.
Może to wynikać z różnych względów. Kiedyś w jury zasiadali głównie śpiewacy z całego świata, dziś jest w nim znaczna reprezentacja osób odpowiedzialnych za obsady spektakli w teatrach operowych Europy i USA. Q naturalny sposób konkurs zaczął więc przypominać charakterem przesłuchania castingowe, tyle że zorganizowane w jednym miejscu i bliżej wschodniej granicy Europy. Taka decyzja organizatorów jest o tyle zrozumiała, że to właśnie dyrektorzy z instytucji muzycznych decydują o kwestiach obsadowych. Magia wielkich nazwisk jest jednak nie do przecenienia, ma wpływ na atmosferę i buduje prestiż wydarzenia. Widać też wyraźnie, że jurorzy kolejnych edycji najchętniej doceniali wykonawców polskich i zza Buga, co też niektórzy potencjalni uczestnicy mogą wziąć pod uwagę przy ocenianiu swoich szans na sukces. W międzynarodowych konkursach przedstawiciele państw dawnego bloku wschodniego nie stanowią przeważnie większości uczestników, ani tym bardziej finalistów czy laureatów (w mniejszym stopniu dotyczy to Rosjan, których na konkurs zgłosiło się zresztą tylko kilkoro). Nie zaludniają także w aż takim stopniu scen czołowych teatrów operowych świata.
W tym roku werdykt jurorów nie odbiegał od tendencji z ostatnich lat. W gronie finalistów znalazło się aż szesnaście osób (w tym siedem z Polski i tylko dwie z krajów niepostsowieckich), spośród których wyłoniono szóstkę laureatów: czworo Polaków, Gruzinkę i Chorwata. W kategorii głosów męskich zwyciężył baryton Andrzej Filończyk. Taka decyzja jury byłaby bardziej zrozumiała przy założeniu, że w konkursie liczy się głównie rozmiar i uroda głosu. Filończyk nie jest jeszcze ukształtowanym artystą, choć ma znakomite warunki i jest doskonałym materiałem na śpiewaka. Bardziej należałaby mu się nagroda imienia Marty Egert i Jana Kiepury dla najbardziej obiecującego polskiego głosu, która przypadła również dobrze rokującemu Krzysztofowi Bączykowi.
Zastanawiające, że w ogóle przyznano I nagrodę w kategorii męskiej, gdyż poziom wśród śpiewaków był w tej edycji wyrównany, nienajgorszy, ale słabszy niż śpiewaczek. Jeszcze bardziej dziwi przyznanie II miejsca Jakubowi Józefowi Orlińskiemu, który nie dysponuje nawet głównym atutem Filończyka. Jego kontratenor cechuje się mała skalą, płytkim oddechem i brakiem właściwości. Na dodatek jego występy niosły z sobą ledwo minimum interpretacji, najczęściej zresztą nietrafionej, choć pewności siebie nie można mu odmówić. Miłym zaskoczeniem była z kolei III nagroda dla barytona Leona Košavicia (Chorwacja). Już sam recytatyw w arii Posy z IV aktu „Don Carla” był dobrą zapowiedzią udanego wykonania. Wielką zaletą Košavicia są przemyślane interpretacje, ładne legato i naturalna barwa (bez sztucznego przyciemniania głosu). W finale niestety nie znalazł się węgierski bas Levente Páll. Swoimi występami w I i II etapie udowodnił, że jest gotowy do wyjścia na scenę i ma pomysły oraz środki na reinterpretację nawet tak wyeksploatowanych utworów jak aria Griemina z „Oniegina”.
Pierwszą nagrodę w kategorii głosów kobiecych otrzymała sopranistka Salome Jicia (Gruzja). Jako jedna z niewielu osób biorących udział w konkursie od samego początku pokazała, że jest ukształtowaną artystką, która jest w stanie sięgnąć po wysoką lokatę. Poradziła sobie z bardzo zróżnicowanym repertuarem (w II etapie był to Rossini, Prokofiew i R. Strauss), który chyba nie był dla niej bezproblemowy, ale skutecznie i z wdziękiem przezwyciężyła trudności. W finale zaśpiewała arię „Ha, dzieciątko nam umiera” z „Halki” w sposób nowoczesny, świadomy i bardzo poruszający, czym zasłużenie zdobyła również nagrodę dodatkową imienia Marii Fołtyn za najlepsze wykonanie utworu Moniuszki. Jej interpretacja „Oh madre, dal cielo soccorri” z „Lombardczyków” Verdiego również była w ścisłej czołówce najlepszych produkcji konkursowych.
Mniej wyrównany poziom na przestrzeni całego konkursu zaprezentowały laureatki II i III miejsca wśród kobiet, sopranistki Ewa Tracz i Joanna Zawartko, którym zdarzyły się wykonania bardzo dobre i średnie. Tracz niepotrzebnie wybrała do finału wymagającą arię „È strano… Sempre libera” z „Traviaty” i wypadła w niej o wiele słabiej niż w pieśni Roksany, którą faktycznie zaśpiewała jak pieśń, nie robiąc z niej na siłę popisowej arii. Zawartko z kolei postawiła na scenę Desdemony z IV aktu „Otella” Verdiego. Chociaż w 2014 r. debiutowała tą rolą we Wrocławiu i śpiewa ją sprawnie technicznie, nie bardzo ma na nią pomysł i skorzystałaby na poczekaniu z nią przynajmniej parę lat. Dysponuje ciemno zabarwionym sopranem, bardziej jednak o charakterze lirycznym niż spintowym, dlatego jej „Halka” zdawała się jednowymiarowa i mało dramatyczna. Dobrze za to wypadła w II etapie. Jej aria Eleny z „Petera Grimesa” zostaje w pamięci na dłużej.
Trochę nie doceniono sopranu Jacqueline Piccolino (USA), która dobrze radziła sobie od początku konkursu, chociaż faktycznie stosunkowo najsłabiej poszedł jej etap finałowy. 25-latka ma już zresztą za sobą debiut sceniczny i to w bardzo sensownych na ten wiek rolach (np. Stella z „Opowieści Hoffmanna”), mimo że przy swoich warunkach głosowych mogłaby jak Zawartko ulec pokusie śpiewania za dużych ról. Mezzosopranistka Julija Mennibajewa (Rosja) świetnie zaśpiewała kompletnie różne interpretacyjnie utwory: arię Katarzyny Wielkiej z „Piotra I” Pietrowa i pieśń „L’abbandono” Belliniego, a w finale ozdobą jej programu była dumka Jadwigi ze „Strasznego dworu”. Chociaż zdarzyła się jej wpadka metryczna, to niejedna polska koleżanka mogłaby jej pozazdrościć dykcji.
Największą osobowością konkursu obok Salome Jicii była również sopranistka Sylwia Olszyńska, aczkolwiek podczas konkursu zdawał się ją prześladować pech. Najpierw w II etapie zakrztusiła się podczas arii Kleopatry z „Juliusza Cezara” Händla, zdołała się jednak błyskawicznie „zreanimować”, nie przerywając utworu, który wypadł nie gorzej niż przykuwająca uwagę aria Teresy z „Cycków Tejrezjasza”. Pech nasilił się w finale konkursu. Gdy po pięknie zaśpiewanej scenie z „Kapuletich i Montekich” Belliniego wykonywała arię „Ach, ile rozkoszy” z „Beaty” Moniuszki, pod koniec utworu solistka niespodziewanie została bez akompaniamentu. Być może popełniła jakiś błąd, w każdym razie Andrij Jurkiewycz, który od samego początku nie zrozumiał jej intencji, ostatecznie całkiem pogubił się w partyturze. Co zaskakujące, zamiast ratować sytuację, zareagował na nią opuszczeniem rąk – przestał dyrygować! Orkiestra posłusznie zamilkła, a Olszyńska dokończyła a cappella.
Akompaniament orkiestrowy podczas finału konkursu to osobny problem. Instrumentaliści pracowali w dość trudnych warunkach. Na próby dla szesnastu osób (czyli na trzydzieści dwie arie) mieli tylko piątek, a w sobotę grali istny maraton zróżnicowanych utworów z solistami równie niejednorodnymi pod względem doświadczenia i temperamentu. W przypadku spektaklu zawsze są elementy, które trzymają całość w ryzach, nawet w kłopotliwych chwilach, lecz przy tak rozdrobnionym programie potrzeba wyjątkowego skupienia i jasnego przekazu od dyrygenta. Andrij Jurkiewycz, dyrektor muzyczny Teatru Wielkiego – Opery Narodowej, ma na swoim koncie kilka spektakularnie złych występów, jak choćby ostatnia produkcja „Strasznego dworu”. Podczas jednego z przedstawień z powodu dyrygenta pogubili się nawet bardzo doświadczeni soliści TW-ON (pisaliśmy o tym w „Kulturze Liberalnej”). Jurkiewycz za mało słucha śpiewaków i nie panuje nad synchronizacją poszczególnych sekcji orkiestry. W rezultacie ta się niekiedy gubi i niezgrabnie wchodzi przy zmianach tempa, bo jego gest jest mało czytelny. O ile jeszcze można zrozumieć, że podczas finału konkursu pojawiły się utwory rzadziej grywane, nieobecne w repertuarze TW-ON, a więc mniej dopracowane, o tyle dziwi jakość akompaniamentu w utworach, które są lub niedawno były na afiszu tego teatru (jak „Don Carlo”, „Wilhelm Tell” czy sztandarowa „Halka”). Muzycy orkiestry pokazali, że mają potencjał – zdarzały się fragmenty ładne brzmieniowo i wyrazowo. Ale takim potencjałem trzeba się zająć i go wyzyskać. Zważywszy poziom trudności swojego zadania, orkiestra TW-ON, mimo zaliczenia nieplanowanej pauzy generalnej, i tak lepiej poradziła sobie z towarzyszeniem solistom podczas Konkursu Moniuszkowskiego niż Orkiestra Filharmonii Narodowej podczas ostatniego Konkursu Chopinowskiego…
Można mieć po konkursie mieszane uczucia. Jego wyniki są nieco rozczarowujące i wpisują się w tendencję, która może ujemnie wpłynąć na rangę wydarzenia. Nie pomaga też, że kryteria oceniania nie są znane. Regulamin jury jest tajny, a regulamin konkursu bardzo ogólny: nie precyzuje nawet liczby osób, które powinny przejść z etapu do etapu. Na razie zapowiedziano udostępnienie punktacji zbiorczej (cokolwiek miałoby to dokładnie oznaczać). Wprawdzie przesłuchania konkursowe były transmitowane za pośrednictwem internetu, ale nie są już dostępne online. Szkoda, bo byłby to cenny materiał nie tylko dla tych słuchaczy, którzy nie zdołali prześledzić wszystkich występów na bieżąco, lecz także dla ewentualnych uczestników przyszłych edycji. Nie wiadomo też, czy będzie gdzieś jeszcze można zobaczyć ciekawą wystawę „Legendarne głosy – polskie gwiazdy światowej wokalistyki przełomu XIX i XX wieku”, która towarzyszyła konkursowi.
Konkurs zostawia też po sobie kilka pytań. Po pierwsze: czy jest to konkurs na głos, czy na śpiewaka? Jeśli na głos, to może łatwiej byłoby kazać uczestnikom prześpiewać całą skalę i zmierzyć siłę głosu decybelami. A jeśli na śpiewaka, to czy na rokującego, czy ukształtowanego? Dalej: czy koniecznie trzeba przyznawać wszystkie nagrody? Następnie: czy większa transparentność nie działałaby na korzyść imprezy? I wreszcie: czy faktycznie Polska jest taką potęgą jeśli chodzi o wokalistykę, jak mogłoby wynikać z przebiegu wszystkich etapów konkursu, począwszy od kwalifikacji? To ostatnie pytanie jest kluczowe dla określenia, czy Konkurs Moniuszkowski ma ambicje globalne, czy tylko lokalne.
Wydarzenie:
- Międzynarodowy Konkurs Wokalny im. Stanisława Moniuszki, 9–14 maja 2016, Teatr Wielki – Opera Narodowa w Warszawie.