Niewiele filmów w Polsce miało tak gigantyczne zaplecze promocyjne jak „#WSZYSTKOGRA”. Ścieżka dźwiękowa z musicalu została wydana na nośnikach audio blisko miesiąc przed premierą, w mediach społecznościowych kampania ruszyła jeszcze wcześniej. Nie pozostawiała ona żadnych wątpliwości, że będzie to widowisko ze wszech miar komercyjne. Idąc na seans, nie mogłem zatem liczyć na nic innego jak na blisko dwie godziny dobrej rozrywki. Dawno się jednak tak bardzo nie pomyliłem.

 „…kto jest winien, kto nie winien…”

Za porażkę obrazu z pewnością należy winić przede wszystkim wątły scenariusz. Historia opowiada o trzech kobietach (babci, córce i wnuczce) mieszkających w domu na Żoliborzu. Po niedługim czasie okazuje się, że roszczenia do nieruchomości zgłasza niejaki Antoni Lis (Antoni Pawlicki) – wnuk przedwojennego oficera Wojska Polskiego, który dom przegrał w karty. Babcia (Stanisława Celińska) nie ma z kolei dokumentów własnościowych, te zaginęły bowiem w trakcie II wojny światowej.

Materiały prasowe NEXT FILM. Fot. Marcin Makowski
Materiały prasowe NEXT FILM. Fot. Marcin Makowski

W założeniu brzmi to ciekawie – temat ustawy reprywatyzacyjnej do dziś nie został zamknięty, jednocześnie nasilają się zjawiska patologiczne związane ze skupem roszczeń w stolicy. Głos autorów „#WSZYSTKOGRA” jest jednak cienki i nijaki – poza dwoma scenami z komornikiem i bardziej radosną niż smutną sekwencją blokady eksmisji problem mimo wszystko potraktowali po macoszemu. Jakkolwiek patrzeć, mamy tu do czynienia z próbą wyrzucenia trzech kobiet z domu. Jak scenarzyści wyobrażają sobie rozwiązanie takiego problemu? Jedynym słowem, które przychodzi mi na myśl, jest „absurdalnie”, co wydaje się w miarę delikatnym określeniem. Agnieszka Glińska nie stawia czoła problemowi, nie idzie na zwarcie ani ze złym Lisem, ani ze złym prawem. Postanawia natomiast zaprezentować nam symboliczną (?) wizję, z której ciężko wysnuć jakikolwiek wniosek. Nie stara wyjaśnić swoich intencji, wykręcając się abstrakcyjną sceną animowaną, po której następuje bardzo szybkie zakończenie, dające widzowi pełne prawo, by pod tym względem czuł się oszukany.

Film teoretycznie próbuje się przy tym wpisać w nurt musicalu zaangażowanego, który ma bogatą tradycję już od końca lat 50., a rozwijał się przede wszystkim w dwóch kolejnych dekadach: „West Side Story”, „Hair”, „Jesus Christ Superstar”, „Chór” czy „Rocky Horror Picture Show”. Podobne problemy częściowo porusza „Rent” Jonathana Larsona z 1994 r. We wszystkich tych spektaklach i filmach wprowadzono do mainstreamu problematykę społeczno-obyczajową (wojna w Wietnamie, dyskryminacja rasowa, prawa osób homoseksualnych). Autorzy, nie uciekając od formułowania wyraźnych sądów i ostrych tez, potrafili zachować lekkość popkulturowego widowiska. Ta wielopłaszczyznowość z jednej strony pozwalała zająć istotne miejsce w amerykańskiej i światowej kulturze popularnej, z drugiej natomiast sprawiła, że była to nie tylko błaha rozrywka, lecz także głos krytyczny [1]. W filmie Agnieszki Glińskiej zdecydowanie zabrakło tego drugiego. Oczywiście, ukazuje problem wielu warszawiaków, co jednak odbiorca może wynieść z seansu „#WSZYSTKOGRA”? Chociażby obraz blokady eksmisji, która kończy się w jednej sekwencji, komornik bowiem rezygnuje, odgrażając się tylko, że następnym razem na pewno mu się uda. „Znów te wścibskie dzieciaki” – jak mawiały czarne charaktery w „Scooby Doo”. Pocieszne safandulstwo egzekutora i policjantów daje odbiorcom raczej poczucie uspokojenia i pewność, że wszystko będzie dobrze. I tu tkwi niebezpieczeństwo: widz, niekoniecznie zaznajomiony z tematem, otrzymuje wizję problemów lokatorskich, w której wszystko zostaje wygładzone, a problemy rozwiązują się same. Dlaczego zatem ktokolwiek miałby się tą sprawą zainteresować? Ewentualnie może pojawić się lekkie współczucie, ale zasadniczo po obejrzeniu filmu na problem można śmiało machnąć ręką.

Wpadki polegały głównie na tym, że jeśli ktoś potrafił tańczyć, to nie potrafił śpiewać, natomiast jeśli ktoś bezbłędnie radził sobie aktorsko, to tańczył bardzo przeciętnie | Wojciech Bernatowicz

Trudno jakkolwiek bronić wizji Agnieszki Glińskiej, wykorzystując bowiem arcyciekawe, ale przy okazji trudne zagadnienie, nie zatrzymuje się nawet w pół drogi, ale wycofuje się z niej już na starcie. Nie wystarczy rap o szklanych domach zaczerpnięty z „Przedwiośnia” Stefana Żeromskiego ani przemiła sąsiadka czytająca „Kapitał w XXI wieku” Picketty’ego.

 „…taki los, z celofanu gość…”

Kolejnym istotnym problemem wydają się słabo skonstruowane, bezbarwne i sztuczne postaci. Zosia (Eliza Rycembel) nie odczuwa niemal żalu po rezygnacji ze stażu w Londynie, który wydawał się dla niej bardzo istotny; kolejne sceny, w których widzimy relacje pomiędzy trzema głównymi bohaterkami, bazują na tych samych, powtarzalnych napięciach, a uczucie pomiędzy Romą (Kinga Preis) a Staszkiem (Sebastian Fabijański) opiera się na raczej wątpliwych podstawach. Sam Staszek jest postacią dosyć wydumaną: gwiazda piłki nożnej borykająca się z problemami egzystencjalnymi, słuchająca muzyki poważnej i oglądająca filmy Tadeusza Konwickiego. Twórcy w żaden sposób nie potrafią uwiarygodnić, dlaczego jeden z bohaterów jest dokładnym przeciwieństwem swojego stereotypu. Żadnych półcieni ani szarości. Na tym tle w pewien sposób wyróżnia się Antoni Lis, którego pierwowzór stanowi Woland z „Mistrza i Małgorzaty”. Nie ma to jednak nic wspólnego z intertekstualnymi związkami pomiędzy bohaterami (co mogłoby być ciekawe); reżyserka buduje paralelę na najprostszym, wizualnym poziomie, mianowicie poprzez dwukolorowe oczy i czarnego kota usadzonego na kolanach. Aby zaś widzowie nie mieli wątpliwości co do związków z szatańską postacią – pod koniec bohater ni stąd, ni zowąd znika z ekranu z szelmowskim uśmiechem.

Strona aktorska prezentowała się nieco lepiej, aczkolwiek niemal każdy zaliczył mniejsze lub większe wpadki. Polegały one głównie na tym, że jeśli ktoś potrafił tańczyć, to nie potrafił śpiewać, natomiast jeśli ktoś bezbłędnie radził sobie aktorsko, to tańczył bardzo przeciętnie. Oglądając pląsy Elizy Rycembel, Ireny Melcer i Karoliny Czarneckiej („Wszystko czego dziś chcę” towarzyszące napisom końcowym), czuję coś pomiędzy zmieszaniem a rozbawieniem – kolejne sekwencje ruchów opierają się na najbanalniejszych schematach, nieprzystających poziomem do nawet przeciętnych musicali. Najgorzej spisał się z pewnością tancerz Fabijański. Tę słabość najlepiej oddaje jego jedyna scena solowa do piosenki „Ale wkoło jest wesoło”, gdzie całkiem przyzwoita choreografia zostaje niestety przykryta zduszonym i miałkim interpretacyjnie wokalem.

Materiały prasowe NEXT FILM. Fot. Marcin Makowski
Materiały prasowe NEXT FILM. Fot. Marcin Makowski

 „…będzie i muzyczka…”

Niewielkie umiejętności Fabijańskiego nie zamykają we „#WSZYSTKOGRA” listy problemów z muzyką, która stanowi przecież w musicalach podstawowy środek ekspresji i przekaźnik treści. Formalnie mamy tu do czynienia z modelowym przykładem jukebox musical – i to w jego najbardziej komercyjnym wydaniu. Zlepek hitów znanych wszem wobec stanowi oczywiście doskonały model marketingowy: skrojona na miarę wszystkich ścieżka dźwiękowa spodoba się tak odbiorcom 60-letnim (twórczość Ireny Santor), jak odbiorcom 30-letnim (T.Love). W tej „złotej kolekcji” nie ma specjalnego zamysłu odnośnie do doboru piosenek, co dodatkowo podkreślają przypadkowe i mało wyszukane aranżacje. I tak bezpieczny i nijaki obraz płynie przez kolejne gatunki muzyczne: tu trochę jazzu („Jak dobrze wstać”), tu trochę rocka („Warszawa”), tam trochę elektroniki („Wszystko czego dziś chcę”). Ta muzyczna konfekcja tylko chwilami wpisuje się w narrację dramatyczną. W większości przypadków jednak teksty poszczególnych piosenek są nieadekwatne do linii narracyjnej. Mianowicie promujący musical utwór Perfectu „Ale wkoło jest wesoło” pod względem lirycznym stanowi dość ogólny komentarz do sytuacji (Zosia i jej koleżanki trafiają na policyjny dołek), jednak poszczególne wersy w żaden sposób nie kleją się z obrazem. Podobne odczucia można mieć wobec innych utworów: czy będzie to „Mam dość” Lombardu, „Świecie nasz” Marka Grechuty czy „Jej portret” z tekstem Jonasza Kofty – ich narracyjność opiera się o ledwo kilka wersów, reszta najzwyczajniej nie pasuje do obrazu.

W innych musicalach z gatunku jukebox, takich jak „Mamma Mia!” czy „Rock of Ages”, pomijając wszystkie wady tych produkcji, da się ujrzeć spójną koncepcję muzyczną: niezależnie od tego, czy będzie to muzyka jednego zespołu, czy konkretny idiom gatunkowy. Dodatkowym atutem tych obrazów jest z pewnością umiejętne wprzęgnięcie poszczególnych piosenek w linię dialogową – pomimo oczywistych zapożyczeń dobór przebojów wydaje się logiczny i naturalny, a teksty odzwierciedlają to, co widzimy na ekranie. Natomiast Agnieszka Glińska pod przykrywką gęstego montażu opartego na ukazywaniu kolejnych widoków, a to z okolic mostu Gdańskiego, a to spod Pałacu Kultury, próbuje ukryć ewidentne dziury fabularne; w zasadzie kolejne sceny muzyczne nie mówią nam nic i prezentują się jako niezależne od siebie teledyski.

Również jakość aranżacji się nie broni: poszczególne piosenki opracowane są w niezbyt wyszukany sposób (chociażby fakt, że nie pojawiają się żadne duety, a większość partii zespołowych śpiewana jest unisono), często w niewielkim stopniu odchodzą od oryginału. Taka bezpieczna zagrywka wydaje się o tyle niezrozumiała, że reżyserka z tą obsadą mogła sobie pozwolić na dużo więcej: i Kinga Preis, i Stanisława Celińska mają dość bogate doświadczenie w dziedzinie piosenki aktorskiej, nie wspominając o Karolinie Czarneckiej, doskonale znanej warszawskiej widowni z kabaretu Pożar w Burdelu. Zmarnowany potencjał zresztą wydaje się cechą charakterystyczną całego filmu.

Materiały prasowe NEXT FILM. Fot. Marcin Makowski
Materiały prasowe NEXT FILM. Fot. Marcin Makowski

„…porzuć płonne swe nadzieje…”

Jak wspomniałem wyżej, na miesiąc przed premierą został wydany krążek z piosenkami z filmu, możemy już również zakupić zestaw karaoke z filmowymi wersjami utworów. Dodatkowo Kinga Preis, grająca matkę Zosi, stała się nową twarzą muzycznej reklamy telefonii komórkowej, a sam tytuł dzięki hashtagowi umieszczonemu przed nazwą reprodukuje się na wszelkich portalach społecznościowych, zgodnie z zasadą „Nieważne, jak o tobie mówią, ważne, żeby mówili”. Ta mało estetyczna próba sprzedania się na każdym polu ostatecznie przyniosła efekty ilościowe, gdyż w weekend otwarcia „#WSZYSTKOGRA” zajęło drugie miejsce (za „Kapitanem Ameryką: Wojną bohaterów”).

I chyba to najlepiej podsumowuje całe to mniej niż przeciętne widowisko. Fenomenalnie przeprowadzona akcja promocyjna przyniosła tylko krótkofalowy skutek: zarówno masowa publiczność, jak i krytycy obraz odrzucili, a próba trafienia w uśredniony gust nie wypaliła, co widać po opiniach w serwisach i na forach filmowych. Zapomniano o aspekcie artystycznym, otrzymaliśmy więc film fatalny, bez sensownej fabuły i ze słabo zaaranżowanymi utworami. W porównaniu do ubiegłorocznych „Córek dancingu” obraz Agnieszki Glińskiej przegrywa w każdej możliwej kategorii. I przy wielu zarzutach, które wytoczyłem, największym może być ten, że film ten powstał dla wszystkich, czyli dla nikogo: nie zachwyci się nim ani fan dobrze skomponowanej, komercyjnej rozrywki, ani odbiorca musicalu społecznie zaangażowanego. I dla dobra polskiego musicalu najlepiej byłoby, gdyby „#WSZYSTKOGRA” zostało jak najszybciej zapomniane.

 

Przypis:

[1] Szczególnie ciekawym przypadkiem jest historia „Jesus Christ Superstar”. Kiedy utwór był wystawiany na Broadwayu, spotkał się z krytyką ze strony licznych grup społecznych. Protestowali Afroamerykanie, gdyż rolę Judasza grał czarnoskóry aktor, protestowały środowiska katolickie i protestanckie, bo „Jezus nie jest supergwiazdą – jest Bogiem”, protestowali również amerykańscy Żydzi, gdyż „wszystkie złe postaci są Żydami”. Jedynym zwycięstwem grup protestujących było usunięcie z obsady Johna Lennona, który miał grać Jezusa.

 

Film:

„#WSZYSTKOGRA”, reż. Agnieszka Glińska, Polska 2016.

*Ikona wpisu: Materiały prasowe NEXT FILM. Fot. Marcin Makowski