Polacy, podejmując konsumenckie wybory, kierują się głównie ceną. W nosie mają, w jakich warunkach powstają nabywane przez nich produkty, czy wytwarzają je dzieci, osoby kalekie, czy zniewolone. Nadwiślańska świadomość konsumencka rodzi się w bólach. Kampanie społeczne prowadzone przez idealistycznie nastawionych aktywistów niewiele w tej materii zmieniają.
Sumienie Europejczyków obudzić niełatwo. Ciężko zmusić ich też do refleksji. Z trudem udaje się to osiągnąć dziennikarzom, którzy w pogoni za „newsem” wyprawiają się w dalekie, egzotyczne kraje. Relacje o upadku społeczeństw postkolonialnych zyskują jednak popularność dopiero, gdy licznik ofiar danego kataklizmu przekracza pewien próg. Musi zginąć określona liczba osób, by mieszkańcy Starego Świata z zadumą pochylili się nad losem globalnego Południa.
Sytuacja taka miała miejsce dokładnie trzy lata temu, 24 kwietnia 2013 r. Na przedmieściach Dhaki runął wieżowiec, w którym mieściło się kilka fabryk odzieży. Największa katastrofa w dziejach przemysłu tekstylnego oficjalnie kosztowała życie blisko 1,2 tys. osób (dane alternatywne mówią nawet o 6 tys. ofiar). Wśród nich były także osoby szyjące ubrania dla polskich firm konfekcyjnych. Dyskusja, która się wówczas wywiązała – i dosyć szybko przycichła – prowokuje do postawienia pytań o współczesną kondycję relacji gospodarczych między „Światem A” a „Światem B”. Kwestie te znakomicie naświetla i rozwija Marek Rabij w książce „Życie skrojone na miarę”.
Symbioza slumsów i fabryk
Rabij wyprawia się do Bangladeszu kilkukrotnie. Region ten wyraźnie zafascynował reportażystę. Uprawia dziennikarstwo śledcze „w szwalniach, przędzalniach, farbiarniach, garbarniach i innych sanktuariach najważniejszej religii Bangladeszu, jaką w ostatnim dziesięcioleciu stał się przemysł odzieżowy”.
Przemierzając duszne ulice Dhaki, dobijając się do bram zakładów tekstylnych, Polak bezkompromisowo walczy o samą możliwość dyskusji z pracownikami. Wkrótce orientuje się, że najłatwiej do nich dotrzeć poza murami fabryk – nieopodal torów kolejowych czy w Korail Bosti, bagnistych slumsach wetkniętych między bogate osiedla.
Wyspy nędzy w Bangladeszu rozrastają się z roku na rok. Przybywają na nie tysiące migrantów z interioru, przyciąga je marzenie o lepszym życiu oraz trwoga przed tropikalnymi cyklonami i powodziami. Zasiedlają oni ostatnie skrawki wolnego terenu. Żywią się za marne grosze, nie mają dostępu do usług sanitarnych, edukacyjnych, transportowych. A śmieci przez nich produkowane zwiększają areał slumsów na bagnach. Bieda – przynajmniej w sensie terytorialnym – reprodukuje się doskonale, sugeruje Rabij.
Mobilność wykluczonych napawa optymizmem właścicieli fabryk, cyklicznie wymieniających personel na taki, który posiada bardziej zwinne rączki. Komu przecież potrzebna jest wiekowa szwaczka czy dziecko bez ręki? Może co najwyżej pozamiatać podłogi i dostać w zamian miskę ryżu.
Z rozwoju slumsów cieszą się także pracownicy socjalni, zwłaszcza zatrudniani przez międzynarodowe organizacje pozarządowe. Mieszkańcy wyspy nazywają ich ironicznie „prorokami” – „zstępują z niebios”, prawią komunały i wypełniają tabele przeznaczone do bezużytecznych raportów, których i tak nikt nie przeczyta. Taka jest właśnie codzienność mieszkańców Koral Bosti i setek innych slumsów okalających Dhakę. Cóż, koszty industrializacji zawsze najsilniej odczuwają grupy ulokowane najniżej w stratyfikacji społecznej.
Krawiec świata
„Odzieżowo-Tekstylna Republika Bangladeszu to kraj uszyty perfekcyjnie na miarę oczekiwań i potrzeb globalnego przemysłu modowego. Gdyby nie istniał naprawdę – oficjalnie pod nieco mylącą nazwą Ludowej Republiki Bangladeszu – należałoby go czym prędzej zszyć z dostępnych na miejscu materiałów: biedy i pogardy dla słabszych”, sugestywnie pisze Rabij.
Bangladesz w książce „Życie na miarę” jest krajem negocjującym swoją pozycję w globalnej gospodarce dzięki perfidnej grze iluzjami. Tworzy spektakl, którego celem jest wygaszenie świadomości konsumenckiej mieszkańców globalnej Północy. Gdy przedstawiciele działu odpowiedzialnego za CSR (Corporate Social Responsibility; społeczna odpowiedzialność biznesu) w danym koncernie odwiedzają Bangladesz, serwuje się im iście potiomkinowską marszrutę. Oprowadza po sterylnych pomieszczeniach pełnych uśmiechniętych szwaczek. Wręcza dowody na odszkodowania, rzekomo udzielone ofiarom sporadycznych wypadków. Przekonuje, że wszystko działa świetnie.
Rzeczywistość kilku tysięcy zakładów odzieżowych w Dhace jest jednak zupełnie inna. Władze Bangladeszu, po społu z właścicielami firm tekstylnych, w misterny sposób ukrywają przed obcymi, to, czego ci ostatni tak naprawdę nie chcieliby dojrzeć, a czego istnienie być może przeczuwają. Brud, smród, dewastację środowiska przyrodniczego, ludzi wegetujących na granicy ubóstwa, odżywiających się odpadkami, bez szans na jakikolwiek awans. W scenerii tej codziennie dochodzi do mniejszych i większych tragedii. O większych słyszymy w mediach europejskich. Rabij zwraca uwagę na powszednie dramaty Banglijczyków i Banglijek. Pracownicy fabryk są prześladowani, mobbingowani, molestowani, pozbawiani części zarobków. Dotyczy to zarówno mężczyzn, kobiet, jak i dzieci, masowo zatrudniane w firmach.
Bożkiem wszystkich przedsiębiorców, zarówno azjatyckich, jak i europejskich, jest fetysz efektywności. Zakłady – najczęściej o parku maszynowym pamiętającym schyłek epoki kolonialnej – działają 24 godziny na dobę. Elitarne fabryki są w stanie przekroczyć moce produkcyjne aż czterokrotnie. Trwa rywalizacja o uznanie kontrahentów ze świata euroatlantyckiego.
Co udział w tym wyścigu oznacza dla kolejnych pokoleń producentów? Nic dobrego. Chwila roztargnienia zmęczonego pracownika często kończy się ręką doszytą do materiału, amputacją palców albo poparzeniem kończyn chemikaliami. O przestrzeganiu zasad BHP, działalności związków zawodowych i systemów certyfikujących można jedynie opowiadać słodko-gorzkie dowcipy. Owszem, po katastrofie w Savarze praktyka zmuszania do nadgodzin przestała być taka częsta. Zastąpiło ją po prostu śrubowanie dziennych targetów w ramach tej samej pensji.
Sine ira et studio
„Klienci kupują oczami”, pisze Rabij. Jego zdaniem Europejczycy i Amerykanie, szturmem ruszając do centrów handlowych, goniąc za wyprzedażami, całkowicie zatracili wrażliwość społeczną. „W nosie mają azjatyckie szwaczki, subtropikalne lasy deszczowe i inne dyrdymały spod znaku tak zwanej społecznej odpowiedzialności biznesu”. Reportażysta boleśnie dekonstruuje znieczulicę Europejczyków, którzy „w cenę towaru mają wliczony również święty spokój”. Rabij z chirurgiczną precyzją opisuje fabryczny łańcuch pokarmowy, na którego szczycie stoją wielkie koncerny i my – konsumenci. Zdaje sobie sprawę, że w systemie takim nikt nie ma ochoty na przymusową dietę. Liczy się zysk i modny T-shirt.
Czy mieszkańcy Bangladeszu mają szansę na wyjście z pułapki ubóstwa? Groteskowa, dehumanizująca machina przemysłowa, którą przedstawia nam Rabij, wkrótce ustanie. Niestety, nie oznacza to nagłego wzrostu świadomości konsumenckiej na globalnej Północy czy diametralnej metamorfozy polityki koncernów odzieżowych. Lata tłuste w Bangladeszu powoli przechodzą do lamusa historii z racji na wzrost znaczenia konkurencji w Myanmarze.
Czy mamy zatem współczuć Banglijczykom, że wkrótce utracą szansę na katorżniczą pracę w firmach odzieżowych? Według Rabija Azjaci nie chcą naszej litości. Współczucie to gest, którego beneficjentem jest jedynie współczujący. Nie oczekują nawet, że wiemy, w jakich warunkach żyją i pracują. Oznaczałoby to przecież naszą zgodę na niesprawiedliwość. Ludzie ci po prostu przywykli do braku wyboru.
Książka:
Marek Rabij, „Życie na miarę. Odzieżowe niewolnictwo”, W.A.B., Warszawa 2016.