Na trzech dotychczasowych albumach zespół prezentował swoje interpretacje mód panujących w owym czasie na scenie alternatywnej. Różnie podejście to było interpretowane. Jedni widzieli w nim świadomie przyjętą strategię, inni w recenzjach drugiej i trzeciej płyty doszukiwali się objawów kryzysu tożsamości. Od premiery czwartego albumu „Amen & Goodbye”, na którym Yeasayer porzuca ten zwyczaj i prezentuje się w nowy sposób, ta wieloletnia dyskusja należy już jednak do historii. Obecny modus operandi łączy stare z nowym, ponieważ nie eksploruje kolejnego gatunku, a pozostaje w rozpoznanej wcześniej stylistyce. Czyżbyśmy obserwowali drugie otwarcie w karierze zespołu, który po trwających dekadę poszukiwaniach nareszcie robi swoje, nie oglądając się na trendy?
Który stary Yeasayer jest nowym Yeasayerem?
Dotychczasowe stylistyczne skoki zespołu potrafiły zaskakiwać fanów. „All Hour Cymbals”, debiut z 2007 r. można z grubsza zaliczyć do nurtu neopsychodelii, natomiast trzy lata młodszy następca („Odd Blood”) wpada przede wszystkim do szufladki psychodelicznego popu. Na papierze gatunki te wyglądają być może podobnie, jednak przy okazji tej zmiany muzyka zespołu stała się także bardziej optymistyczna. Można więc było odnieść wrażenie, że Yeasayer objął kurs na ligę zespołów zdolnych zapełnić stadiony. Na pierwszym albumie nawet momenty przejaśnienia były podszyte dekadenckim przekonaniem o nieuchronności globalnej katastrofy. Z kolei na drugim nawet melancholijne utwory ostatecznie pozostawiają słuchacza w nadziei na lepsze jutro. Obcesowo z ową nadzieją rozprawia się jednak trzeci album zespołu, „Fragrant World”. Zimna indietronica, inspirowana starą i będącą wówczas w natarciu nowa falą synth popu, powracała do dekadencji pierwszego albumu, śladowe ilości optymizmu opatrując znakiem zapytania. Cięcie znów było niespodziewane, jego cel tajemniczy, a zasadność kontrowersyjna.
„Amen & Goodbye” nie wprowadza do tego i tak skomplikowanego równania żadnego nowego gatunku. Muzycznie jest on konglomeratem poprzednich inspiracji. Najmniej ostało się tych elektronicznych z poprzedniego albumu. Przejadły się członkom zespołu, porzucili więc automaty perkusyjne, choć ślady tamtejszej atmosfery są w kilku momentach wyraźnie odczuwalne. Części utworów najbliżej z kolei do debiutu, lecz prym wiedzie „Odd Blood”. Znów nawet ponure teksty śpiewane są w akompaniamencie żwawym („Cold Night”) czy wręcz przewrotnie skocznym („Dead Sea Scrolls”). Cokolwiek gryzło twórców cztery lata temu, jest już odległym wspomnieniem.
Także teksty zostały napisane w dotychczasowym stylu. Ich tematyka pozostaje stała przez całą karierę zespołu, inaczej są tylko rozkładane akcenty. Wyróżnić wśród nich można trzy kategorie: bezpretensjonalne, silące się na przesłanie i kompletnie niezrozumiałe. Do pierwszej należą piosenki miłosne („Silly Me”) i oparte na życiowych doświadczeniach członków zespołu („Cold Night”). Teksty z przesłaniem zwykle mają na celu komentowanie palących problemów politycznych i społecznych („Prophecy Gun”). Natomiast te niezrozumiałe są wręcz specjalnością Yeasayer. Na poprzednich albumach niektóre z premedytacją były pisane i śpiewane tak, by nie dało się ich odszyfrować („Mondegreen”, „Henrietta”). Na najnowszym w użyciu pozostały już tylko dalekie skojarzenia i hermetyczne konteksty.
Yeasayer na skalę jednego utworu
Zespół nie prezentuje jednak nowej jakości. Popełnia wciąż te same podstawowe błędy kompozytorskie. Pomysły rzucone w losowej kolejności desperacko stara się skleić w koherentne formy, co musi skończyć się porażką. Tak jak w przeszłości, na „Amen & Goodbye” rażą nieuzasadnione, drastyczne zmiany, zarówno wewnątrz, jak i pomiędzy utworami. Na korzyść twórców przemawia tylko niewielka poprawa, bo tych pierwszych jest mniej niż na poprzednich albumach („I Am Chemistry”, „Gerson’s Whistle”). Z kolei utwory pozbawione tej źle pojętej dramaturgii zwykle opierają się na jednym chwycie, przypominają więc bardziej szkice niż pełnokrwiste dzieła („Uma”).
Także teksty stoją tradycyjnie na różnym poziomie. Z największą siłą oddziałują te najbardziej jednoznaczne. W „Uma” i „Cold Night” wokalista traktuje o własnych doświadczeniach i najbliższych osobach, ubierając przemyślenia w proste słowa. Gdy śpiewa, że będzie tęsknił za swoją córką, kiedy ta dorośnie, i o żalu, że jego zmarły przyjaciel będzie dla niej tylko „dawnym wspomnieniem”, wyraża najintymniejsze i dzięki temu najbardziej uniwersalne przesłanie.
Niestety pozostałe nie są tak bezpretensjonalne. Zwykle najbezpieczniej jest traktować wokal jako kolejny wzbudzający tylko emocje instrument. Unikamy w ten sposób irytacji i ratujemy wiele przyjemności z części utworów. Problemu niespójności nie da się jednak przeskoczyć. Tekstowo więc zespół również dotrzymuje wierności własnej niechlubnej tradycji serwowania słuchaczom grochu z kapustą.
Nieharmonijność przejawia się jednak przede wszystkim w żonglerce stylistycznej. Czasami udaje się twórcom scalić manierę pierwszego i drugiego czy drugiego i trzeciego albumu w jednym utworze. Zwykle jednak „Amen & Goodbye” skacze po stylach swoich poprzedników, dodając niepotrzebne przerywniki. Zespół potrafił dotychczas utrzymać skupienie na jednym brzmieniu przez długość albumu, teraz przez długość jednej piosenki, czasem nawet krócej. Ostatecznie więc „Amen & Goodbye” jest jak jego okładka – kolorowy, przykuwający uwagę, pełen hermetycznych motywów, odniesień i kontekstów, które ciągnąc w przeróżnych kierunkach, nie tworzą razem większej całości.
Yeasayer, jaki jest, każdy widzi
To jeszcze można twórcom wybaczyć, uznając chaotyczną muzykę za odzwierciedlenie ich stylu życia czy osobowości. Trudno jednak przeboleć, że najwyraźniej nie uznają oni swojej żonglerki stylistycznej za wadę, w czym utwierdzają ich peany niektórych recenzentów. By ją pozytywnie ocenić, potrzeba wskazówek świadczących o jej celowości. „Amen & Goodbye” nie pozwala wysnuć takich wniosków. Zarówno dziś, jak i na przestrzeni całej kariery, celem zespołu nie było uzyskanie dysharmonii – wręcz przeciwnie. Nieumiejętność stworzenia z poszczególnych motywów większej całości nie wydaje się więc celowym działaniem, raczej nieumiejętnością i objawem deficytów uwagi samych artystów. Jeśli diagnozują je jako jeden z problemów ery cyfrowej, to huśtawką nastrojów na albumie dolewają tylko oliwy do ognia. Nie naświetlają zjawiska, nie oferują rozwiązania czy choćby chwilowego ukojenia, lecz idą z nurtem.
***
Pomimo wszystkich wymienionych wyżej wad warto dać szansę temu albumowi. Czasem udaje mu się scalić wcześniejsze tendencje w jednym utworze, a to stylistycznie nieśmiały krok naprzód. Co chyba ważniejsze, zawiera on kilka dających wiele przyjemności piosenek przepełnionych nieodpartym Yeasayerowym urokiem. Choć zapewne dyskusjom nad wyborem najlepszych nie będzie końca, polecam przede wszystkim „I Am Chemistry” i „Half Asleep”. Zwłaszcza pierwszemu utworowi wybaczam wszystkie wady niczym „Henriecie” cztery lata temu, bo czarowi jego finału nie można się oprzeć.
Zapewne Yeasayer pozostanie nieprzewidywalny nie w kreatywny, a chaotyczny sposób, nigdy nie wykorzystując w pełni swojego potencjału. Pora więc pogodzić się z rzeczywistością i cieszyć się średnio dwoma na album przejawami geniuszu wygrzebanymi spośród utworów co najwyżej średnich.
Album:
Yeasayer, „Amen & Goodbye”, Mute, 2016.