Jak w niemal wszystkich obszarach polityki, aktualny rząd Prawa i Sprawiedliwości jest jednak święcie przekonany o swojej absolutnej nieomylności – a węgiel, jak podkreśla sekretarz stanu Piotr Naimski, to sedno polskiej politycznej suwerenności. PiS będzie bronił węgla za wszelką cenę – a zapłacą ją obywatele. Zdrowiem i pieniędzmi.
W swojej książce – będącej w zasadzie zbiorem wywiadów, bo sam już mało pisze – o mocnym tytule „Energia i niepodległość” (Kraków, 2015), Naimski wykłada całą swoją teorię polityki energetycznej. Sprowadza się ona tak naprawdę do jednego słowa: autarkia. Albo będziemy całkowicie niezależni, albo będziemy marionetką w cudzych rękach. Czyich? Zwykle rosyjskich. Ale także niemieckich. Może czeskich. W każdym razie – obcych. Choć Naimski nie został, wbrew przewidywaniom ekspertów, szefem nowo powołanego resortu energii, jest szarą eminencją polskiej polityki energetycznej i to jego (geo-)polityczne wizje stanowią podstawę dla tego, co robi PiS.
Dla koncepcji całkowitej niezależności Polski (w sektorze elektroenergetycznym – bo ropę i gaz i tak musimy skądś sprowadzać) węgiel jest kluczowy. Bez wystarczających mocy węglowych „nasze marzenia, żeby Polska była suwerennie zachowującym się podmiotem politycznym, nie spełnią się” (s. 170). Obce siły spiskują jednak zawzięcie przeciw naszej niezależności. Toczą „pseudonaukowe dyskusje” o zmianach klimatu, publikują szkalujące Polskę raporty, które sugerują jakoby 33 z 50 europejskich miast o najgorszej jakości powietrza leżały właśnie w naszym kraju (to oenzetowska Światowa Organizacja Zdrowia – WHO). Wreszcie, rozpowszechniają szkodliwe idee rynkowe – powiadają, że jeśli koszt wydobycia polskiego węgla stale rośnie, a koszt panelu słonecznego spadł w ostatnich latach o 70 proc., to należy brać to w jakiś sposób pod uwagę.
Jeszcze jako opozycja – najczęściej „destruktywna”, czyli zawsze przyjmującą stanowisko odwrotne do aktualnie zajmowanego przez rząd PO–PSL – Prawo i Sprawiedliwość wysyłało dość silne pozytywne sygnały w kierunku drobnych inwestorów w sektorze energetyki odnawialnej. W lutym 2015 r. opozycja poparła tzw. „poprawkę prosumencką” (dotyczącą drobnych wytwórców energii, będących jednocześnie jej konsumentami), która została uchwalona wbrew woli Platformy Obywatelskiej i miała zapewnić przyjazne i stabilne warunki inwestycji w „mikroinstalacje” odnawialnych źródeł energii (głównie panele fotowoltaiczne na dachach domów).
Kiedy jednak PiS przejęło władzę, jego polityka wobec OZE zmieniła się w kilka miesięcy. Toczona od lat walka z wiatrakami doprowadziła w maju do uchwalenia restrykcyjnych przepisów dotyczących lokalizacji nowych turbin, wyższych podatków i częstych kontroli dla istniejących. Teraz kolejny już projekt nowelizacji ustawy o OZE (na której uchwalenie czekano od 2011 r., zanim wreszcie udało się w lutym 2015 i od tego czasu już raz ją w grudniu tego samego roku nowelizowano) zabija wszelkie nadzieje prosumentów na sensowne inwestycje.
W nowelizacji jest jednak jeszcze jeden mały kruczek. Jak zauważyli niezależni eksperci z branżowego portalu „Wysokie Napięcie”, projekt podnosi drastycznie stawki „opłaty przejściowej” dla gospodarstw domowych. Ta opłata miała rekompensować producentom energii (czyli głównie czterem wielkim spółkom energetycznym i właścicielom bloków węglowych) wygaszenie długoterminowych kontraktów, które nie zgadzały się (a jakże!) z unijnymi regulacjami.
PiS będzie bronił węgla za wszelką cenę – a zapłacą ją obywatele. Zdrowiem i pieniędzmi. | Kacper Szulecki
Nie jest to pierwszy przypadek wspierania „taniego polskiego węgla” dodatkowymi środkami niejako „pod stołem”. Jeśli myśleli państwo, że „zielone certyfikaty”, które od 2005 r. muszą kupować dystrybutorzy energii, finansują głównie „zieloną energię”, to są państwo w błędzie. Większość (ponad połowa) niemałych środków płynęła do właścicieli elektrowni węglowych spalających oprócz węgla także biomasę – czasem polskie drewno, czasem łupiny malezyjskich kokosów. Teraz dodatkowo producenci energii z węgla domagają się utworzenia „rynku mocy”, czyli mechanizmu dopłat do elektrowni, niezależnie od tego, czy pracują, czy nie. Jeśli taki rynek zostanie powołany, uważni czytelnicy rachunków za prąd na pewno to odnotują.
Czemu „opłata przejściowa” za węgiel wpisana jest w nowelizację ustawę o OZE? Wystarczy posłuchać ministra energii, Krzysztofa Tchórzewskiego, żeby zrozumieć, że drogie są zawsze i tylko źródła odnawialne – i to one odpowiadają za wzrost cen energii, przed którymi rząd chce konsumentów bronić. Tym razem jednak w obronę konsumentów bierze instytucja rzeczywiście do tego powołana – Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów – który zakwestionował zasadność nowej stawki opłaty i jej zgodność z przepisami.
Jak rząd uzasadnia podwyżkę? Oczywiście „bezpieczeństwem energetycznym kraju”. Bezpieczeństwo to zawsze słowo klucz, kiedy państwo stara się utrzymać kontrolę nad obszarem coraz mocniej sterowanym przez niezależne siły rynkowe. Prawo i Sprawiedliwość traktuje rolę państwa w sektorze energetycznym śmiertelnie poważnie.
Jeśli więc UOKiK będzie rzeczywiście opierał się nowym regulacjom, mylnie uznając, że polityka energetyczna jest obszarem polityki publicznej, gdzie liczy się obywatel – może spotkać się z traktowaniem podobnym do tego, jakiego doświadczył Rzecznik Praw Obywatelskich. Jeśli zaś w spór włączy się Komisja Europejska – która aktualnie przygląda się bardzo uważnie wszelkim mechanizmom niedozwolonej pomocy publicznej w sektorze energetycznym – to będziemy mieć otwartą bitwę o węgiel.
* Fot. wykorzystana jako ikona wpisu: Christopher Pluta (Public Domain); Źródło: Pixabay