Już myślałem że dożyłem momentu, gdy PRL przeszedł do historii, stając się tematem dyskusji tylko dla naukowców, przychylnych dziennikarzy i tzw. inteligencji. W takiej sytuacji musielibyśmy tylko od czasu do czasu przypominać, że z historii wyciągać można naukę na dziś. Ostrożnie wskazywalibyśmy na źródła dzisiejszych zjawisk lub wprowadzali drobne niuanse do obchodów kolejnych rocznic. Tej pracy nigdy nie brakuje.
Jednak po zeszłorocznych wyborach parlamentarnych i powstaniu KOD-u nagle okazało się, że znajomość historii epoki komunistycznej jest wręcz pożądana. Nie chodzi tu o maltretowanie historii przez obóz rządowy, stawiający na piedestale „żołnierzy wyklętych” czy szukający plam w życiorysach dotychczasowych bohaterów. O tej tendencji pisali w „Kulturze Liberalnej” Łukasz Bertram i Iza Mrzygłód.
Z kolei w dyskursie dzisiejszej opozycji wciąż powtarzane są twierdzenia, że język obecnego rządu przypomina ten z marca 1968 r., a polityka wobec zachodnich krajów upodabnia się do tej z czasów Jaruzelskiego. Jednak porównywanie obecnej sytuacji do PRL-owskiej jest ahistoryczne i nic nie wnosi.
Ciekawsze są wypowiedzi, które przywołują przeszłość demokratycznej opozycji. Sama nazwa i symbolika KOD-u narzucają ten dyskurs, a ludzie z pokoleń opozycyjnych (dziś mający 50 lat i więcej) chętnie to podchwytują. Na Facebooku ożywają grupy kolegów z tamtych ruchów, a ich relacje z dzisiejszych manifestacji porównują atmosferę do zadym z dawnych lat. Szczyt tej nostalgii wiązał się z aferą wokół archiwum Kiszczaka i dokumentów na temat Lecha Wałęsy. Powstała nawet krótkotrwała moda na fotografowanie się z hasłem „Je suis Wałęsa”.
Pokazuje to, że w Polsce istnieje ogromne zapotrzebowanie na opozycyjną historię. W zeszłym tygodniu na dyskusję pt. „Niechybnie ku wolności”, zorganizowaną przez Centrum Badań Historycznych Polskiej Akademii Nauk w berlińskiej siedzibie Fundacji Adenauera, przyszło ponad 200 osób. To spory tłum, tym bardziej że dalsza część tytułu brzmiała dość sucho: „Dyskusje wokół historii polskiego ruchu robotniczego 1956 – 1976 – 1981”, nawet jeśli gwiazdą wieczoru był Adam Michnik (obok autora tego tekstu oraz Reinholda Vettera, niemieckiego autora biografii Wałęsy i Bronisława Geremka). Zainteresowanie ówczesną opozycją, zwłaszcza obchodzącym niedługo 40-lecie KOR-em, jest żywe nie tylko wśród historyków.
Pytanie powinno więc brzmieć „Jakiego KOR-u potrzebujemy dzisiaj?”. Zacznijmy od faktów, które powinny być bezsporne. Bez wątpienia Komitet Obrony Robotników był niezwykle odważnym ruchem, który postanowił zrobić to, na co nie odważyły się podobne kręgi inteligenckie w Pradze, Budapeszcie, Berlinie Wschodnim czy Kijowie. KOR-owcy nie tylko mówili i pisali o bezprawiu komunistycznej władzy, lecz także starali się pomóc konkretnym poszkodowanym, robotnikom wyrzuconym z pracy i postawionym przed sądy.
W dzisiejszej atmosferze politycznej takie przyziemne działania schodzą na drugi plan, a KOR jest przedstawiany raczej jako nosiciel ideologii. Jednocześnie ważniejsze od samych dokonań KOR-u stają się personalia jego członków. Słyszymy więc albo o bohaterach demokracji i walki o prawa człowieka, albo o dzieciach komunistów. Wszystko w kategoriach „Je suis…” i „Je ne suis pas…”.
Jeśli KOR ma być obecny w świadomości historycznej i politycznej, trzeba kłaść nacisk przede wszystkim na trzeci człon jego nazwy. Nie chodzi o to, byśmy jak dawniej zakładali komitety ani znów walczyli w obronie czegoś. KOR był ruchem dla drugiego człowieka, próbą budowy więzi społecznych przez czyny, nie hasła.
W latach 70. polska opozycja musiała przemyśleć termin „my”, ponieważ PZPR osiągnęła pewne sukcesy właśnie w tym zakresie. Hasłami nacjonalistycznymi oraz względnym dobrobytem udało się jej zbudować w latach 1971–1976 (a właściwie od początku lat 60.) poczucie wspólnej tożsamości. Była ona pozornym, lecz ważnym źródłem legitymacji systemu. Jednak wielu ludzi i wiele grup społecznych nie skorzystało z tego sukcesu. To dla nich członkowie KOR-u otworzyli drzwi do aktywności społecznej i politycznej.
Na tych właśnie zasadach można mówić o analogii między latami 70. a współczesnością. Zwycięstwo PiS-u przygotowywano kilkanaście lat. Hasłami nacjonalistycznymi oraz obietnicami dobrobytu (podniesienia kraju z kolan, rozdawania po 500 zł na dziecko) udało się zbudować wspólną tożsamość i w konsekwencji wygrać wybory. Nawet jeśli zobowiązania te są fałszywe i rozrzutne, przekonują i jednoczą pewne grupy społeczne wokół programu PiS-u. A więc rząd ma swoje „my”.
W środowym wywiadzie dla „Rzeczpospolitej” Mateusz Kijowski deklaruje, że KOD nie może solidaryzować się ze strajkującymi pielęgniarkami. Komitet nie jest partią, a ten konflikt należy już jego zdaniem do spraw partyjnych. Być może ma rację, a KOD nie jest również związkiem zawodowym. Jeśli poparłby pielęgniarki, to musiałby i górników, nauczycieli, rolników itd.
Lecz gdzie w takim razie jest „my” opozycji? Na jakiej podstawie zbudują wspólnotę wykraczającą poza miejską inteligencję w średnim wieku? Najważniejszym dziedzictwem KOR-u jest pokazanie, że nie trzeba być ani partią, ani związkiem, by zbudować więzi społeczne na zasadzie współpracy i konkretnej pomocy. Nie wystarczy o nich pisać w polemice, ale trzeba zapraszać i pomagać. Konkretnie.