Kiedy w maju 1992 r. Antoni Macierewicz ujawnił listę nazwisk kilkudziesięciu czołowych polityków (w tym Lecha Wałęsy), którzy figurowali w materiałach Urzędu Bezpieczeństwa jako tajni współpracownicy, obrona była prosta: absolutnie nie można mieć ani krztyny zaufania do dokumentów stworzonych przez ubeków. Każdy historyk wie, że archiwa nie są repozytorium prawdy, a znacznie częściej gromadzą stosy kłamstw i marzeń – od wyników gospodarczych po pokrętne sprawozdania lokalnych bonzów. A jest tak tym bardziej, kiedy zaglądamy do zbiorów MSW. Skoro nazywali AK-owców „faszystami” i odważnych opozycjonistów „pachołkami zachodniego imperializmu”, to dlaczego mamy uwierzyć na słowo, gdy twierdzą, że udało im się kupić duszę ich wielkiego przeciwnika? Prościej i bardziej racjonalnie jest przyjąć, iż świstek papieru czyniący na przykład z lidera „Solidarności” ochoczego donosiciela, miał raczej pokazać, że pion jest pracowity i skuteczny w walce z opozycją, oraz dostarczyć ewentualnego haka na niewinnego bohatera tych spreparowanych dokumentów.
A kiedy i sam Wałęsa się przyznał, że kiedyś coś tam podpisał, to dla jego obrońców było już tylko dalszym potwierdzeniem, że podłość komunizmu polegała właśnie na tym, że każdego zmuszał do wstydliwych kompromisów. Ktoś nie dał łapówki, nie wstąpił do partii lub jakiejś ligi? Ale za to musiał milczeć na zebraniu wobec jawnej niesprawiedliwości albo podnieść rękę, wręcz tę niesprawiedliwość akceptując. Szczęśliwy ten, kto nigdy nie musiał podpisać lojalki albo nie znalazł się w podobnej sytuacji. W tej zagmatwanej szarości nie można wprost krytykować tego, kto choć starał się być przyzwoity, miał chwile słabości.
Ale teraz wyobraźmy sobie jednak, że te dokumenty nie kłamią. Bierzemy je za prawdziwe, nie czekamy na ekspertyzę IPN-u – Lech Wałęsa był tajnym współpracownikiem przez kilka lat, do 1976 r. Są pokwitowania, brał pieniądze, a więc donosił. Na kogo – jeszcze nie wiemy. Zanim jeszcze to stanie się jasne, już wyciągam dwa wnioski.
Po pierwsze, że Wałęsa już bardzo dawno temu przepuścił świetną okazję, by powiedzieć coś istotnego o komunizmie w polskim wydaniu. Korzystając ze swego ogromnego autorytetu, który przez długie lata jeszcze posiadał, mógłby przyznać się do młodzieńczego błędu. Nie broniąc się, tylko podając swój przykład jako dowód na tragedię poprzedniego systemu.
Dlaczego on? Osiągnięcia Lecha Wałęsy jako związkowca i działacza opozycyjnego są bezsprzeczne i wielkie w skali światowej. Bez jego wyczucia politycznego, charyzmy i siły przywódczej droga do demokratycznej Polski byłaby trudniejsza i bardziej gwałtowna. Oceniam go nie jako zwolennik tej czy innej strony, ale jako historyk. Mógł poświęcić trochę swojego kapitału politycznego, zaryzykować swoje dobre imię dla kraju. Polsce potrzebna jest rzetelna debata historyczna o tym, jak się w systemie komunistycznym naprawdę żyło, a Wałęsa mógł taką debatę poprowadzić. Wszak on nadal jest Wałęsą, nie „Bolkiem”.
Drugi wniosek jest taki, że gen. Kiszczak – i przypuśćmy, że również gen. Jaruzelski – mieli wiele okazji, by z tych materiałów skorzystać. Mogli w odpowiednim momencie zaszantażować Wałęsę, wyciągnąć na niego papiery i zmusić do działania według ich linii. Albo po prosto go upokorzyć. Tak się nie stało. Dlaczego?
Oczywiście jedna teoria jest taka, że przy pomocy tych dokumentów zwyczajnie sterowali i nim, i całym ruchem solidarnościowym. Że niby wszystko co na górze było atrapą zbudowaną przez komunistów po to, by utrzymać władzę i sponiewierać tych, którzy cenią wolność. Tym, którzy wierzą w podobne scenariusze, nie sposób będzie tego wyperswadować – tym bardziej że (skoro czerwone macki są tym silniejsze, im mniej widoczne) wszyscy wciąż podlegamy ich manipulacjom. Zwracam natomiast uwagę, że gen. Kiszczak trzymał te dokumenty u siebie bardzo długo, a pewnie wiedział o nich jeszcze dłużej. Ale ani on, ani Jaruzelski ich nie ujawnili. Być może więc uważali, że to po prostu nie wypada – że to i tak nie przyniesie nic dobrego, że lepiej te materiały odłożyć na bok. Kompromat pozostał więc niewykorzystany.
Nie sugeruję, że czerwona generalicja chciała chronić w ten sposób Wałęsę, czy nawet samą Polskę. Ale historia to nie sztuka Czechowa, w której strzelba wisząca na ścianie w pierwszym akcie, musi wypalić w trzecim. Czasem broń – nawet parafka na kwicie z UB – leży nieużywana i użyta zostać nie musi.
Tragedią Wałęsy jest to, że mógł nas wprowadzić we wszelkie zawiłości i pomóc zrozumieć wszystkie odcienie komunizmu – systemu, który potrafił niszczyć ludzi bez powodu, bez określonego celu, a w jego przypadku jednak tego nie zrobił. Teraz nie jest ważne, czy i na kogo Wałęsa donosił. Bo i tak porzucił swój obowiązek – lidera, noblisty, prezydenta – by coś sensownego o PRL-u i o swoim życiu powiedzieć.