W Polsce trwa kolejna odsłona batalii dekomunizacyjnej! Budżety samorządów dramatycznie topnieją, bogacą się za to producenci tablic z nazwami ulic. Warszawski plac Starynkiewicza, podłego Moskala, zostaje przemianowany na plac Marcinkiewicza. Mieszkańcy Ochoty odetchnęli jednak z ulgą. Na szczęście stare tabliczki i dowody będzie można zostawić, a zamieni się tylko pierwsze pięć liter w adresie. Głosy krytyki ze strony KOS-u (Komitetu Obrony Starynkiewicza), przypominające wkład rosyjskiego generała w modernizację miasta, zostały szybko i brutalnie spacyfikowane.
Na szczęście wizja ta (jeszcze) się nie spełniła. Zresztą tak naprawdę dyskusje tego rodzaju nie są specyfiką polskiego piekiełka politycznego. Osobom zmęczonym nadwiślańską polityką historyczną zaleca się w czasie wakacji wyprawę w te rejony, gdzie lokalnych Starynkiewiczów ocenia się za dokonania, a nie za szlak migracyjny i narodowość.
„Abrakadabrazza”
Na starych mapach Afryki widnieją Leopoldville, Salisbury, Stanleyville, Livingstone. Dziś to Kinszasa, Harare, Kisangani, Lusaka. Nie wszystkie jednak nazwy stolic założonych w okresie, o którym współcześni Afrykanie woleliby zapomnieć, zostały wymazane. „Stemple czasu na przestrzeni”, czyli retusze poprawności politycznej, ominęły Brazzaville.
Metropolia wzięła swą nazwę od Pierreʼa Savorgnana de Brazza, XIX-wiecznego odkrywcy. To stolica Republiki Konga, niewielkiego – nieco większego od Polski – państewka, które na mapach wygląda jak jedna z prowincji sąsiedniego giganta, Demokratycznej Republiki Konga (dawny Zair). To właśnie do Brazzaville z Casablanki miał uciekać Humphrey Bogart (scenariusz sequela był już gotowy w 1943 r.).
Dlaczego mieszkańcy Republiki Konga pozostawili w nazwie swej stolicy wspomnienie o europejskim podróżniku? Czemu na początku XXI w. tak wielu spośród nich usilnie nalegało na przywiezienie jego zwłok z zagranicy i budowę mauzoleum upamiętniającego Francuza? Odpowiedzi na te pytania szukać należy w biografii eksploratora. Trajektoria jego życia przeczy stereotypowym wyobrażeniem o losach XIX-wiecznych awanturników, kierujących się żądzą podboju, zysku i sławy. Burzliwe dzieje Brazzy mamy szansę poznać dzięki fenomenalnej książce „Ekwatoria” Patricka Devilleʼa.
Hybryda pisarska
Po „Ekwatorię” sięgną zapewne osoby zainteresowane historią Afryki Centralnej, zwabione do księgarń egzotycznie brzmiącym tytułem. Prawdopodobnie większość czytelników z tej – ostatecznie mało licznej – grupy przerwie lekturę książki Devilleʼa w połowie. Będzie zniesmaczona niekonkretnością opisu, przenikaniem się planów i miejsc akcji, swobodnym łączeniem faktów historycznych, narracji fabularnej oraz filozoficznych dociekań, zamykanych przez autora w lakonicznych, nieomal korespondenckich komunikatach.
Deville jest autorem wymagającym. W krótkich, kilkustronicowych rozdziałach zamyka setki wątków, tropów, postaci. Miesza prawdę z fikcją. Zwodzi, kusi, a przy tym urzeka niezwykłą plastycznością opisu. Dobierając na bohatera swej książki odkrywcę mimo wszystko drugoligowego, Deville odsłania kulisy teatru politycznego Afryki. Wybory bardziej oczywiste – Stanleya czy Livingstoneʼa – są dla niego po prostu zbyt banalne.
Deville nie wybiela postępowania swoich rodaków w Afryce. Rozumie, czym było Françafrique i jak Afrykanie oceniają byłą metropolię. Pisarz analizuje mechanizmy rządzące dawną i współczesną sceną zmagań o dominację na globalnym Południu – mechanizmy rywalizacji, w którą zaangażowani byli przedstawiciele różnych narodów i grup etnicznych i która przypomina Deville’owi planszę do gry w go. Z dużym smakiem, ale i świadomością ryzyka, co chwilę przenosi czytelnika z drugiej połowy XIX w. do początku XXI w. Dynamicznie przemieszcza się w czasie i przestrzeni. Gabon, Wyspy Świętego Tomasza i Książęca, Angola, zapomniane dziś królestwo Téké, Kongo, jezioro Tanganika, Zanzibar… Momentami wywód ten zdaje się przeczyć faktografii, a nawet zdrowemu rozsądkowi. Jak można do jednego worka wrzucić osoby takie jak: Jules Verne, Józef Teodor Korzeniowski, Henry Morton Stanley, Albert Schweitzer, Mobutu Sese Seko i Ernesto Che Guevara? Deville przekonuje, że jest to możliwe.
Każdy z projektów literackich podejmowanych przez Francuza nosi znamiona syzyfowej pracy, wykonywanej jednak z iście ułańską fantazją. Autor wyprawia się do krajów, które są w większości pozbawione marszrut oferowanych przez biura podróży. Przed spakowaniem plecaka dokonuje profesjonalnej, historycznej kwerendy. Przekopuje się przez źródła, dokumenty życia codziennego, prasę. W samej Afryce pieczołowicie kolekcjonuje świadectwa, rozmawia i słucha, robi notatki – nigdy zdjęcia. Na tym kończy się jego mozół historyka-reportażysty. Druga warstwa narracji to już nielinearna, chaotyczna, gdzieniegdzie psychodeliczna impresja pisarza-eseisty (przygotowanie recenzyjnego spoilera dowolnej książki Devilleʼa byłoby istną golgotą). To jednak nie wszystko. Uporczywy wgląd w psychikę głównego bohatera ociera się o diagnozy, których nie powstydziłby się psychiatra. Charakterystyki świata przyrody przywodzą za to na myśl malownicze relacje podróżników z czasów wiktoriańskich. A passusy o destrukcyjnym wpływie ekonomii i polityki na kondycję kultur rodzimych mogą być ze swobodą cytowane przez autorów raportów organizacji pozarządowych monitorujących przestrzeganie praw człowieka na globalnym Południu.
„Badania terenowe nad postępami iluzji”
Niełatwo znaleźć wytrych interpretacyjny do synkretycznego pisarstwa Devilleʼa. Poprzednia książka, „Pura Vida” (por. recenzja na łamach „Kultury Liberalnej”), poświęcona została Williamowi Walkerowi, amerykańskiemu lekarzowi, który w XIX w. próbował podbić pół Ameryki Środkowej. Z kolei „Dżuma & cholera” jest książką o Aleksandrze Yersinie, francusko-szwajcarskim bakteriologu i społeczniku z Indochin (por. recenzja na łamach „Kultury Liberalnej”).
Walker i Yersin wywodzili się ze środowisk, dla których XIX stulecie stanowiło test. Zamożni, wykształceni, ambitni, bez trudu mogliby zrobić karierę w Starym Świecie. Mimo to zdecydowali się oderwać od korzeni i wyprawić na krańce znanego wówczas świata. Oddali swoje życie projektom szaleńczym, zatracając się w nich zupełnie.
Życie Brazzy wpisuje się w podobne ramy. Urodzony we Włoszech, duchowy syn saintsimonistów spędził w Afryce całe swoje dorosłe życie. W latach 70. XIX w. badał bieg rzeki Ogowe. Kolejną dekadę spędził nad Kongo, gdzie podpisywał traktaty z lokalnymi wodzami i zakładał stacje naukowe. Nie dysponował wielkimi środkami. Gdzie mu tam było do sławnego i hołubionego na salonach Stanleya. Brazza wsiadał w pirogę i w asyście kilkunastu pomocników znikał w dżungli na długie miesiące. W Paryżu wielokroć zastanawiano się, czy krnąbrny i nieprzewidywalny podopieczny w ogóle żyje.
W latach 1886–1897 Brazza sprawnie administrował nową kolonią w imieniu władz Francji – i czynił to, jak na standardy epoki, relatywnie humanitarnie. Co więcej, przed samą śmiercią ponownie wyruszył do Konga, by zbadać zarzuty o nieludzkim traktowaniu tubylców przez Europejczyków. Zmarł w Afryce Zachodniej, próbując wrócić do rodziny. Zyskał przydomek „Ojca Niewolników”.
Co zatem łączy Brazzę, Walkera i Yersina? Funkcjonowanie na granicy światów i epok, wirus awanturnictwa i mesjanizmu, prometejska ambicja, optymizm poznawczy, rewolucyjna wiara w zmienianie świata na jego peryferiach. Romantyczni bohaterowie Devilleʼa są Europejczykami, którzy przekraczając kręgi kultur i cywilizacji, konstruują swoją tożsamość w zderzeniu z Innym. Postawę tę doskonale widać na zdjęciu umieszczonym przez polskiego wydawcę na okładce książki. O tej fotografii Roland Barthes napisał w „Świetle obrazu”:
„Ten niezborny gest powinien wystarczyć dla przyciągnięcia mojego wzroku, stworzenia punctum. A jednak nie to stanowi właściwe punctum, gdyż natychmiast odnotowuję «dziwną» postawę drugiego majtka (punctum stanowią dla mnie skrzyżowane ramiona chłopaka). To, co mogę nazwać, nie może mnie w rzeczywistości uderzyć. Niemożliwość znalezienia określenia, nazwy, jest niewątpliwą oznaką poruszenia”.
Barthes dostrzega dysonans bijący ze zdjęcia. Jeden z Afrykanów naiwnie, wręcz służalczo uśmiecha się do Brazzy, w pełni akceptuje obecność podróżnika – drugi ledwo ją znosi i hardo spogląda w stronę kolonizatorów. Sam Brazza, otoczony przez ludzi, którym oddał całe swoje życie, zdaje się być myślami gdzieś daleko od nich.
Deville pisze o Brazzie, Walkerze i Yersinie z szacunkiem, ale nie na kolanach. Wie, że biografie „ludzi długiego marszu” nadal budzą kontrowersje, „przypominają labirynt” i wymykają się jednoznacznym ocenom moralnym, co wyraźnie imponuje pisarzowi: niepokornemu i zatopionemu w zachłannej, miejscami autodestrukcyjnej ciekawości świata. Deville w opisywanych przez siebie bohaterach odkrywa pasję graniczącą z obłędem. Zaraża się nią i skutecznie przenosi ów bakcyl na czytelników. Chciałbym przeczytać jego książkę o Sokratesie Starynkiewiczu.
Książka:
Patrick Deville, „Ekwatoria”, przeł. Jan Maria Kłoczowski, Wydawnictwo Noir sur Blanc, Warszawa 2016.