Anna Serdiukow: Adrian – jeden z głównych bohaterów pana filmu „Skarb” – próbuje zmierzyć się z wizją spłaty kredytu. Zbliża się termin, pieniędzy nie ma, grozi mu utrata domu. Skarb, który ewentualnie może wykopać, ma przywrócić mu płynność finansową…
Corneliu Porumboiu: Czuję w pani pytaniu sugestię, że Adrian powinien raczej iść do pracy… No tak, zamiast kopać doły w ziemi w poszukiwaniu skarbu, mógłby zacząć kopać rowy i w ten sposób zacząć zarabiać na kolejną ratę. Ale dla mnie, w całej tej sytuacji – prócz oczywistego punktu wyjścia dla fabuły – mieści się również diagnoza zarówno współczesnego, europejskiego kryzysu ekonomicznego, jak i bardziej ogólnie ujęty obraz beznadziei rumuńskiej egzystencji. W tym miejscu wystawiam rachunek zarówno przeszłości, jak i czasom obecnym. Jak to rozumiem? Najlepiej obrazuje to zachowanie Adriana. Główny bohater bierze pożyczkę. Można by sądzić, że robi to z myślą o spłacie kredytu. On jednak pożycza pieniądze, bo chce wynająć sprzęt do wykrywania metalu. Cały czas ma w głowie skarb zakopany przez przodka.
Czy to jest odpowiedzialne? Żyjemy w czasach, gdy zwykłe kryteria tego, co odpowiedzialne, racjonalne, właściwie przestały już chyba obowiązywać. Dziś można zarabiać więcej prowadząc video bloga o modzie, niż ratując ludzi w szpitalu. Myślę o naszym europejskim racjonalizmie – szacunku do pracy, sumienności, pracowitości, czyli tych wszystkich cechach ludzi Starego Kontynentu, które pozwoliły na przykład zbudować Amerykę. Czy praca, rozumiana jako usługa, będzie miała rację bytu za 20, 30, 50 lat? Co robią ci wszyscy ludzie w korporacjach, obliczając jakieś słupki, patrząc na wektory, sprawdzając w kółko bardzo ważne dane? Jak to jest możliwe, że za zdjęcie do luksusowego magazynu fotograf inkasuje większą sumę niż profesor na uniwersytecie za miesiąc pracy? Niech to będzie bardzo znany fotograf, niech to będzie nawet artysta…
To pana nurtuje?
Zastanawia mnie, dokąd to wszystko zmierza. Mam wrażenie, że żyjemy w czasach, w których wartość pracy zanika – wszystko można wziąć na kredyt. Można wziąć kredyt na kredyt, życie bez długów jest jak niepełna forma istnienia.
Pan się kiedykolwiek zadłużył?
Jestem non stop w długach, to chyba jasne – jestem filmowcem, więc to część mojego życia. Tyle że u mnie nie jest to spowodowane chęcią polepszenia bytu, nie ma we mnie potrzeby bogacenia się. Czuję się trochę tak, jak gdybym swój skarb już wykopał – zrobiłem pierwszy film. Kto wie, ilu było takich przede mną, którzy nie odważyli się dźwignąć łopaty?
Przyznał pan w jednym z wywiadów, że uważa się za racjonalnego twórcę, zresztą zawsze podkreślał pan, że świadczą o tym najdobitniej zrealizowane przez pana filmy, m.in. „12:08 na wschód od Bukaresztu” czy „Policjant, przymiotnik”. Racjonalizm to cecha, którą ceni pan u siebie najbardziej. A tu proszę, film o poszukiwaczach skarbu…
Przyznaję, temat był wyzwaniem, chociaż nie jest tak, że zrobiłem życiowy zwrot i wyreżyserowałem kino akcji albo western. Niezależnie od wymogów, jakie stawia przed współczesnym twórcą kino, po zrealizowaniu „Skarbu” myślę, że aby porwać się na coś tak nietypowego jak poszukiwanie skarbu, aby uwierzyć w możliwość takiej sytuacji, trzeba być racjonalnie myślącym człowiekiem. Albo stracić wszelką nadzieję.
Czuję się tak, jak gdybym swój skarb już wykopał – zrobiłem pierwszy film. Kto wie, ilu było takich przede mną, którzy nie odważyli się dźwignąć łopaty? | Corneliu Porumboiu
Do której opcji panu bliżej?
Walczą we mnie dwie natury, dwie skrajne postawy. Do tej pory bycie w swoistym rozdarciu sprawdza się, sam przed sobą stawiam trudne pytania, robiąc kino. I zwykle nie znajduję odpowiedzi. To dobrze, bo coś mnie musi napędzać.
Jednak, i muszę to powiedzieć, nigdy nie oczekiwałem od kina, że poda mi rozwiązania czy odpowiedzi na najbardziej palące kwestie dotyczące istnienia. Kino może być czymś w rodzaju sumienia, wentylu bezpieczeństwa, może prowokować próbę zmierzenia się ze spornymi racjami – po obydwu stronach ekranu – ale nigdy nie zakładałem, że celem twórców kinematografii jest lub będzie potrzeba rozwiania wątpliwości, własnych czy też cudzych. Ja mogę jedynie próbować portretować rzeczywistość, odbijać ją na ekranie – lepiej lub gorzej, kwestia umiejętności – ale to chyba tyle.
Wiara w skarb graniczy z wiarą w cud. A jednak cuda się zdarzają. Znam wiele osób głęboko religijnych, choć nigdy nie widziały i nie spotkały boga, jakkolwiek nazwać to, w co wierzą. Ale czy ten fakt umniejsza ich wiarę? Bardzo często racjonalizują swoją religijną przynależność, szukając dowodów na istnienie wyższej instancji. I znajdują je.
Reżyserując „Skarb”, czułem, że ryzykuję, ale pragnąłem podjąć to ryzyko. Nie chodzi o to, by poczuć się lepiej, by coś sobie udowodnić. Kino to za każdym razem niewiadoma. Chcesz zaskoczyć nie tylko widza, także samego siebie. Wtedy ta robota ma sens, jest czymś więcej niż rzemiosłem. Chociaż uważam, że bycie sprawnym rzemieślnikiem to poziom dla wielu nieosiągalny, wielkie wyróżnienie.
Wracając do tytułowego skarbu, w tym temacie podoba mi się koncepcja, że bohater… nazwijmy go z ludu – przeciętny, może nawet nieco pokrzywdzony przez los – ma jednak jakieś aspiracje.
Lubi pan małomiasteczkowych bohaterów, prawda?
Nie wiem, czy jest to kwestia sympatii. Sam pochodzę z małego miasteczka, znam pewien obowiązujący na prowincji mechanizm, jednych wypędza on z rodzinnych stron, większość jednak zostaje, nawet wbrew sobie. Lubię Adriana. W pewnym sensie iluzja w postaci zakopanego skarbu to pójście na łatwiznę, ale to też akt wielkiej wiary w świat i w drugiego człowieka.
Nie ucieka pan jednak od absurdu.
Sama sytuacja jest absurdalna, przyznaję, tak konstruowałem dialogi, by ten absurd jeszcze podbić. Według mnie samo życie jest absurdem, ze swoim cyklem, obciążeniami, na które się godzimy i które sami sobie wyznaczamy – kredytami, biurokracją, marzeniami. Nie porywając się na jakąś wielką diagnozę, mogę z pełnym przekonaniem stwierdzić, że rumuńska mentalność mnie po prostu śmieszy. Rozjazd pomiędzy aspiracjami a możliwościami jest zwykle ogromny. Ale to część mnie, nie walczę z tym. Szukam w sobie pokory.
Nie interesuje pana jednak diagnoza społeczna. Choć teraz o niej rozmawiamy, „Skarb” nie podejmuje tego typu kwestii.
Znam podłoże ekonomicznego kryzysu, wiem też, co trawi współczesną Rumunię. Czy widzę szansę na zmianę? Nie. Tym bardziej nie wierzę w kino, które zmienia świat.
Ktoś napisał esej o moim kinie, nazywając je „kinem nieruchomych kadrów”, czy jakoś tak. Z takich kadrów składa się rzeczywistość obywateli rumuńskich. Wierzą w cuda, ale ta wiara zaprowadzi ich donikąd. Bo co może się stać, jeśli jakiś wymarzony, wyczekany cud się spełni, objawi? Proszę to sobie wyobrazić. Czy ludzie staną się lepsi? Osiągną spełnienie? Czy to będzie zwieńczenie kresu ich cierpień i wątpliwości? Nie. To dopiero byłby kłopot.
Ale pański film wieńczy happy end.
Przeczytałem gdzieś, że bohaterowie powinni się pozabijać w walce o skarb, to by było według niektórych interesujące kino. Ja jednak chciałem opowiedzieć bajkę. Uznałem, że w kinie mogę sobie pozwolić na szczęśliwe zakończenie nawet wbrew logice. W życiu nie wierzę w happy endy, w kinie – dlaczego nie? To jest dla mnie samego zaskoczenie, w pewnym sensie odruch atawistyczny.
Nie wierzę w Europę, która ogląda się na słabsze kraje, pomaga im, leczy, daje opiekę. Jakąś cenę za to wszystko przyjdzie nam zapłacić. | Corneliu Porumboiu
Dlaczego?
Tak jak powiedziałem, rzeczywistość już dawno wymknęła się nam spod kontroli. Wątpliwe, byśmy się z tego kryzysu podźwignęli. Nie wierzę w zjednoczoną Europę. Nie wierzę w Europę, która ogląda się na słabsze kraje, pomaga im, leczy, daje opiekę. Jakąś cenę tego wszystkiego przyjdzie nam zapłacić.
Rumunia to kraj, w którym brakuje perspektyw, ale inaczej być nie może, skoro nie rozliczyliśmy się z przeszłością. Nikt za nas tego nie zrobił i nie zrobi. Czasami mam wrażenie, że życie w mojej ojczyźnie zjechało na boczny tor. Znam wielu inteligentnych, wykształconych ludzi, widzę progres ekonomiczny i społeczny. Ludzie chcą inwestować w siebie, w rozwój osobisty, widzą możliwości, mają narzędzia, by spełniać swoje marzenia. Jednak fundament nowoczesnej Europy, w tym mojego kraju, jest kruchy. Wystarczy podmuch, a wszystko to obróci się w koszmar ludzi, którzy stracili złudzenia.
Może to jest dobra motywacja?
Brak złudzeń też nikogo do niczego nie zmotywuje. Albo, jak całkiem niedawno, będzie zapłonem dla ludzi skrajnie rozczarowanych. Zaczną przekraczać granice, migrować, opuszczać swoje domy, rodziny. Sami siebie pozbawiamy korzeni we współczesnym świecie. Marazm i depresja to w pewnym sensie dobra metafora nastroju oraz nastawienia całej Europy. Ta Europa, którą znamy i której porządek wypracowywany był przez lata, kończy się. Ten kontynent czeka na Robin Hooda, który przyjdzie i pomoże biednym. Nie ma jednak na to szans. Nikt nie przyjdzie i nas nie uratuje, pokazują to wydarzenia ostatnich miesięcy. Sami też sobie nie pomożemy.
Nie ma żadnego skarbu?
Może jest, może go nie ma. Trzeba kopać, to jedyne zajęcie, które nam dzisiaj pozostało. Dobrze jest czymś zająć ręce. I głowę.
*Ikona wpisu: fot. materiały prasowe Gutek Film